Dlaczego brak dojrzałości
SWEGO czasu generał D.D. Eisenhower, już po wybraniu go na prezydenta Stanów Zjednoczonych, przyjechał na wypoczynek do pewnego miasta na południu tego kraju. Wskutek wiadomości, że prezydent jest w mieście, tłumy ludzi obległy najbliższej niedzieli szereg kościołów protestanckich — oczywiście jedynie z chęci zobaczenia „Ike”, jak to z przykrością spostrzegło kilku pastorów; nie było bowiem wiadomo, do którego kościoła generał pójdzie.
Chociaż duchowni zawsze się cieszą, kiedy w kościele widzą wielką ciżbę, i choć wiele robią, żeby przyciągnąć ludzi, to jednak stracili humor, gdy poznali przyczynę tego nagłego zjawienia się tłumów. Było oczywiste, że nie zebrały się z ich powodu ani z powodu religii, tylko z ciekawości, z uwagi na owego generała. Pewnej kobiecie, która telefonicznie zapytywała, czy państwo Eisenhowerowie przybędą do danego kościoła, proboszcz odpowiedział: „Nie, ale będzie tu Jezus Chrystus.”
Dlaczego jednak księża uskarżają się na swoje parafie? Czegoż innego mieliby się spodziewać? Czy nie jest tak, że miliony ludzi przychodzą każdej niedzieli do kościoła jedynie po to, żeby zobaczyć swego proboszcza przy odprawianiu pewnych ceremonii religijnych, co zresztą często dzieje się w niezrozumiałym, martwym języku? Albo po to, żeby na jego wołanie hojnie sypnąć pieniędzmi na tacę lub żeby wysłuchać 10- do 15-minutowego omówienia tego, co gdzieś napisał jakiś człowiek lub co jest aktualnym problemem politycznym? Jeżeli nawet ksiądz zaczyna kazanie jakimś tekstem Pisma Świętego, to nie trwa długo, a już zbacza na tory tej czy innej filozofii, którą się przyjemnie słucha. Czy wobec takiego stanu duchowego można twierdzić, te jest tam obecny Jezus Chrystus?
Jeżeli ksiądz albo pastor w swych kazaniach wskazuje na dzieła i osiągnięcia ludzkie, powołując się chętnie na „wielkich mężów” tego świata, czy to z dziedziny gospodarczej, politycznej, artystycznej czy naukowej, to zaszczepia w ten sposób kult stworzeń. A czy może on potem obwiniać swą „trzodę”, jeśli ta pragnie obejrzeć sobie takich bohaterów we własnej osobie? Skoro taki duchowny wysławia Narody Zjednoczone jako jedyną nadzieję ludzkości, a pomija Królestwo Boże, o które rzekomo się modli za każdym razem, gdy powtarza Modlitwę Pańską, to czy może się żalić, gdy jego parafianie wolą zobaczyć człowieka, którego talent militarny przyczynił się do utworzenia Narodów Zjednoczonych, niż usłyszeć coś o Księciu Pokoju? A kiedy pastor wygłasza kazanie o filozofii powodzenia — na przykład pod hasłem: „Najlepszą taktyką uczciwość”, albo: „Jak pozyskiwać przyjaciół, czyli zdobywać wpływ na ludzi” — czy wtedy nie jest naturalnym biegiem rzeczy, że słuchacze pragną zobaczyć wybitny przykład kogoś, komu się powiodło?
Czy nie jest tak, że nawet sam sposób wygłaszania kazań przez duchownych ma na celu ściągnięcie uwagi raczej na stworzenie niż na Stwórcę? Słodkie jak miód słowa, starannie dobrane frazesy, wystudiowane gesty, bez zarzutu skrojone szaty duchowne i inne akcesoria liturgiczne — na to kładzie się szczególny nacisk, jak gdyby idealny typ chrześcijańskiego sługi ewangelii miał ze swego przemówienia robić odegrane bez zarzutu przedstawienie albo jak gdyby w ogóle cała rzecz polegała tylko na grze aktorskiej. Jakże trafnie sprawdza się na nich powiedzenie, iż koniec kazania wprawdzie ‚świadczy o tym, że przemawiali, ale niczego nie zbudowali’! W celu wypełnienia tej pustki duchowej wznosi się imponujące katedry, które się wyposaża w potężne organy, wielobarwne witraże i inne wspaniałe dzieła sztuki, a do tego wiele uwagi poświęca się ćwiczeniu chórów. Zatem czy jest w tym coś dziwnego, jeśli w następstwie tego ludziom chodzącym do kościołów brak dojrzałości i jeśli celem nabożeństwa, na które przychodzą, staje się rozrywka i wrażenia zmysłów, zamiast żeby nim było zastanowienie oraz odwoływanie się do rozsądku i sumienia człowieka?
Wysoko postawione osobistości z kół religijnych zdają sobie sprawę, że pod tym względem czegoś brak; wynika to choćby z tego, iż pismo kościelne Episcopal Churchnews zgodziło się zamieścić artykuł pióra amerykańskiego publicysty May Sartona. Jest on właściwie ujętym na piśmie oskarżeniem współczesnego kultu religijnego. W tym obszernym, dwustronicowym artykule, który nosi tytuł: „O takich, którzy pozostają na boku”‚ autor wypowiedział się między innymi tak: „Ludzie nie po to chodzą do kościoła, żeby uczestniczyć w spotkaniu towarzyskim lub żeby posłuchać opowiastek do snu. Z całą pewnością jest to wielkim zagrożeniem prawdziwej religii, jeśli ludzie regularnie przychodzący do kościoła tak otępieli, że podawane im tam kamienie przyjmują za chleb. Kiedy pójście do kościoła jest tylko jeszcze wygodnym zwyczajem, po prostu czymś, co ludzie robią przed dobrym obiadem niedzielnym, powstaje wielkie ryzyko, że nie będzie tam Boga. Czy mam więc odważnie wypowiedzieć, o czym jestem przekonany, chociaż księża nie dowiadują się o tym w dostatecznej mierze od parafian? Że się boją prawdy, którą mają w sercach, że się lękają, czy nie okaże się ona niesmaczna lub zbyt ciężko strawna. Kto tak postępuje, temu wprawdzie udaje się zdobywać wielkie parafie, ale przy tym odpędza element prawdziwie religijny.”
Rzecz całkiem jasna, że w to sidło duchowieństwo popadło wskutek strachu przed człowiekiem i wskutek upodobania do imienia cieszącego się poklaskiem. (Przyp. 29:25; Jana 5:44) Usiłując pozyskać lub utrzymać masy ludzkie, boją się wypowiadać prawdę, wobec czego są dziś pozbawieni jakiegokolwiek rzeczywistego celu. Sięgają więc w dziedzinę filozofii, psychologii, polityki, nauki i rozrywek, stając się — nie od dziś zresztą — „we wszystkich zawodach partaczami, tylko mistrzami w żadnym”. Nic dziwnego, że Biblia przyrównuje chrześcijaństwo do krzewu winnego, który jako nieowocujący jest przeznaczony na spalenie, ponieważ nawet drewno jego nie nadaje się do żadnego użytecznego celu. — Ezech. 15:1-8.
Duchowieństwo uskarża się na to, iż świadkowie Jehowy odciągają mu najlepszych parafian, jednak z powyższych wywodów wynika, że przez swą obawę mówienia prawdy samo „odpędza element prawdziwie religijny”. Ten element, który nie jest zadowolony z otrzymywanych głodowych porcji, zmuszających go do pozostawania w duchowej niedojrzałości, w poszukiwaniu Boga i Jego prawdziwego wielbienia rozbiegł się na wszystkie strony, jak owce bez pasterza. (Marka 6:34; Dzieje 17:27) Ci świadomi swego duchowego niedostatku, łaknący i pragnący sprawiedliwości ludzie zaspokoili wszystkie swoje potrzeby poselstwem o Królestwie Bożym i w nim znaleźli pociechę. Kiedy na wszystko otrzymali odpowiedzi logiczne i zadowalające ich dusze, uwierzyli i teraz wzywają imienia Jehowy, wyznając Go głosem swoich ust, a to im zapewnia zbawienie. I tak wzrastają do dojrzałości. — Mat. 5:3, 6; 24:14; Rzym. 10:8-15, NW.
Chociaż na przywódców religijnych spada większa odpowiedzialność za brak dojrzałości wśród nominalnego chrześcijaństwa, to jednak sami niedojrzali nie mogą się tym usprawiedliwiać. Są przed Jehową odpowiedzialni za swe postępowanie, a jeśli wolą trwać w ślepocie i iść za ślepymi przewodnikami, to z całą pewnością skończą w dole zagłady, gdzie znajdą się razem ze swymi ślepymi wodzami. (Mat. 15:14) Jehowa ostrzega niewierne i samolubne duchowieństwo przed nadchodzącą zgubą. A ci, którzy należą do jego trzody i się zgadzają na jego stanowisko, podzielą ten sam los. — Jer. 5:30, 31; 23:16-32.