Zaufałem Jehowie z całego serca
Opowiada Claude S. Goodman
„Z CAŁEGO SERCA PANU ZAUFAJ, A NIE SPOLEGAJ NA WŁASNYM ZROZUMIENIU”. Ten werset biblijny, oprawiony w ramki i wiszący na ścianie w pewnym chrześcijańskim domu, który odwiedziłem, z niezwykłą siłą przykuł moją uwagę. Przez resztę tamtego dnia myśli moje wciąż powracały do tych słów. Zadawałem sobie pytanie: Czy potrafię zaufać Bogu z całego serca?
Po powrocie do domu wziąłem swoją Biblię, w przekładzie Króla Jakuba, i kilkakrotnie odczytałem sobie powyższy werset z Przypowieści 3:5, jak również następny wiersz: „Na wszystkich swoich drogach uznawaj go, a on pokieruje twymi ścieżkami”. Wtedy to postanowiłem, że te słowa będą moim przewodnikiem przez całe życie. Tymczasem w ciągu zaledwie kilku dni moje postanowienie zostało wystawione na próbę.
Zaplanowałem sobie przyjemne spędzenie pewnego wieczora, a później się dowiedziałem, że w ten właśnie wieczór ma się odbyć ważne zebranie zboru chrześcijańskiego. Czemu przyznać pierwszeństwo? Przypomniawszy sobie własne postanowienie, prosiłem Jehowę, by pokierował moimi krokami. Udałem się na zebranie.
Było to w roku 1925. Miałem wtedy akurat dwadzieścia jeden lat, ale już od kilku lat szukałem prawdy Bożej.
Matka moja należała do kościoła anglikańskiego, do mnie to jednak nie przemawiało. Ojciec był ateistą, ale doszedłem do wniosku, że Bóg musi istnieć. Tak więc pewnego dnia po raz pierwszy w życiu klęknąłem przy łóżku i skierowałem do prawdziwego Boga modlitwę, prosząc Go, by mi objawił swoją prawdę i swój lud. Zaraz następnego dnia rano wręczono mi książeczkę treści biblijnej, zatytułowaną: Miliony obecnie żyjących nigdy nie umrą. Przeczytałem ją jednym tchem. Była to odpowiedź na moją modlitwę.
Na drugi dzień zwróciłem się jeszcze raz do kobiety, która mi dała tę książeczkę, i poprosiłem o więcej takiej literatury. Wyszedłem z pełnym naręczem, a także z zaproszeniem, by znowu przyjść po dalsze informacje. Jakże byłem zachwycony, gdy później Ronald Tippin sprawnie przerzucał karty Biblii, odpowiadając na moje liczne pytania! Byłem wtedy nienasycony w czytaniu. Zawsze nosiłem przy sobie któryś tom Wykładów Pisma świętego rozpocząłem też czytanie całej Biblii. W maju roku 1926, akurat w rok po otrzymaniu broszury Miliony, oddałem swe życie Jehowie, co publicznie poświadczyłem przez chrzest na międzynarodowym zgromadzeniu w Londynie. Słuchając, jak J.F. Rutherford w swoim przemówieniu demaskuje duchowieństwo, uświadomiłem sobie, że zobowiązałem się toczyć bój o prawdę, a przeciw religii fałszywej.
WIĘKSZY UDZIAŁ W SŁUŻBIE
Podczas uroczystości Pamiątki śmierci Chrystusa w roku 1927 każdemu z obecnych wręczono ulotkę zatytułowaną: „A gdzie dziewięciu?” Wzywano w niej do wstępowania w szeregi „kolporterów”, czyli pionierów — jak się obecnie określa pełnoczasowych głosicieli prawdy Bożej. Noc tę spędziłem bezsennie na modlitwie. Byłem umówiony z Ronaldem Tippinem, żeby do spółki otworzyć interes, w związku z czym zaraz rano napisałem do niego prośbę, aby mnie zwolnił od podjętych zobowiązań. Tymczasem list mój minął się w drodze z listem od niego. Czy domyślasz się jego treści? Owszem, staliśmy się wspólnikami, ale nie w świeckim przedsięwzięciu, tylko w pełnoczasowej działalności głoszenia.
Służba pionierska w owych czasach oznaczała zanoszenie dobrej nowiny o Królestwie na tereny nietknięte. Tak więc znowu w maju, dwa lata po poznaniu prawdy Bożej, wyjechałem z przyjacielem do Salisbury w południowej Anglii. Pracowaliśmy przez długie godziny, a jazda rowerem bywała męcząca. Pamiętam, jak owej zimy obudziłem się pewnego rana i stwierdziłem, że włosy przymarzły mi do ścianki namiotu; na kocu w miejscu, gdzie oddychałem, leżała bryłka lodu. Zachodziliśmy jednak pilnie do każdej wioski i każdego przysiółka, pozostawiając literaturę biblijną, gdzie tylko okazano zainteresowanie.
KIERUNEK: INDIE
W roku 1929 znaleźliśmy się na zgromadzeniu ludu Jehowy w Londynie. Pewien brat z Indii, Percy Barnes, opowiadał o potrzebie pełnoczasowych kaznodziejów w tym kraju. Następnego ranka po nocy spędzonej na modlitwie zgłosiliśmy się z Ronem do prezesa Towarzystwa, J.F. Rutherforda. Jego okazała postura i tubalny głos kontrastowały z łagodnym i uprzejmym tonem, z jakim nam wyjaśniał, że przewidziana jest podróż tylko w jedną stronę, że trzeba będzie zostać tam na stałe. Tak doszło do tego, że dwa miesiące później weszliśmy na pokład statku odpływającego do Bombaju.
Kiedy wstępowałem do służby pełnoczasowej, nie miałem żadnego majątku prócz czystego sumienia dzięki świeżo spłaconym długom. Trudno to jednak porównywać z krokiem, jakim była decyzja udania się do Indii! Przybyliśmy do Bombaju zaledwie z kilkoma funtami w kieszeni, które wkrótce wydaliśmy na tropikalną odzież i pościel.
W trakcie pełnienia służby na tamtych obszarach wypadło mi korzystać z najróżniejszych środków lokomocji: chodzić pieszo, jeździć rowerem, motocyklem, wozem mieszkalnym; zdarzyła się podróż taksówką; służyły mi pociągi pasażerskie i towarowe, wozy ciągnione przez woły; jechałem na wielbłądzie, konno wierzchem i zaprzęgiem, leciałem samolotem; pływałem łodzią wiosłową, sampanem (łódź mieszkalna), parowcem łopatkowym, jeździłem autobusem, ciężarówką, rikszą, a także prywatną koleją. Kwatery też bywały bardzo różne: od luksusowego hotelu i pałacu radży do poczekalni na dworcu kolejowym, trawy w dżungli lub szopy dla bydła. Mieliśmy z Ronem „dom” wszędzie tam, gdzie można było rozłożyć posłanie.
Zadanie nasze polegało na tym, żeby rozpowszechniać literaturę biblijną jak najszerzej i w możliwie największych ilościach, w nadziei, że za sprawą Jehowy dostanie się ona w godne ręce. Ponieważ nie mieliśmy wtedy jeszcze żadnej literatury w językach miejscowych, musieliśmy ograniczać świadczenie do tych, którzy znali angielski. Stąd też w poszczególnych miastach zatrzymywaliśmy się raczej krótko.
Najpierw zostaliśmy skierowani do Karaczi, miasta znajdującego się teraz w Pakistanie, gdzie naszą literaturę przyjmowano chętnie. Zaofiarowano nam bezpłatną gościnę w najlepszym tamtejszym hotelu, co korzystnie odbiło się na stanie naszych funduszy. Poza tym cóż za porównanie z pokojami za pięćdziesiąt centów dziennie, w jakich się zatrzymywaliśmy dotychczas!
Pojechaliśmy pociągiem do Hajderabadu w rejonie Sindh. Próbowałem się przespać na roztrzęsionej drewnianej ławce, która spełniała rolę miejsca sypialnego. Po opracowaniu tego miasta rozdzieliliśmy się z Ronem; on udał się w kierunku chłodnych Himalajów, a ja pociągiem towarowym pojechałem ku gorącym prowincjom centralnym. Tu w miejscowości Murree spotkałem hinduskiego przywódcę narodowego Mahatmę Gandhiego i w czasie wspólnej przechadzki rozmawiałem z nim o prawdzie z Pisma świętego. Postarałem się też, żeby mu przysyłano literaturę biblijną do czytania.
Resztę owego roku spędziłem mniej więcej podobnie: dorywcze spanie w pociągach, na peronach i w poczekalniach; spożywanie posiłków razem z kulisami w hinduskich jadłodajniach; całodzienne chodzenie po zapylonych drogach i dawanie świadectwa w wytwornych willach. Z Ronem zeszliśmy się znowu w mieście Lahore, skąd do pobliskich wsi jeździliśmy na wielbłądach.
NA CEJLON, DO BIRMY I NA MALAJE
Po zgromadzeniu odbytym w grudniu 1929 roku zostaliśmy wysłani na piękną wyspę Cejlon. Tam na Cejlonie stanęło przed nami niełatwe zadanie dotarcia do tysięcy plantacji herbaty, kauczuku i kawy, rozproszonych po górach. Problem rozwiązaliśmy po części, zapewniwszy sobie lekki rower, który ładowaliśmy na autobus wraz z licznymi kartonami literatury. Jeden z nas udawał się do upatrzonego miasteczka i stamtąd codziennie jeździł rowerem na plantacje ciągnące się kilometrami po okolicznych wzgórzach. Drugi zostawał w Kolombo i szedł ze świadectwem do tamtejszych ludzi. Raz w miesiącu przeżywaliśmy szczęśliwy dzień, gdyśmy się spotykali i wymieniali doświadczenia.
Nasz następny przydział terenu obejmował Birmę. Zapewniliśmy więc sobie przejazd w charakterze pasażerów pokładowych na eleganckim statku brytyjskim, kierującym się do Rangunu. Oznaczało to, że musieliśmy rozkładać własną pościel wprost na pokładzie pod gołym niebem, a w ciągu dnia jeść razem z hinduską załogą. Angielscy pasażerowie odnosili się do nas z pogardą, uważając, że „podkopujemy prestiż brytyjski”, ale my czuliśmy, że podnosimy prestiż chrystianizmu, naśladując przykład Jezusa Chrystusa oraz gorliwego misjonarza, apostoła Pawła.
W Rangunie było wtedy około dziesięciu osób znających prawdę Bożą; udało się nam wesprzeć ich i zorganizować do służby kaznodziejskiej. Jeden z nas zostawał w Rangunie, a drugi jechał pociągiem lub statkiem rzecznym w głąb kraju.
Daleko wśród pokrytych dżunglą wzgórz znajdowała się pod Namtu kopalnia srebra należąca do pewnego towarzystwa brytyjskiego. Chciałem się dostać do człowieka zainteresowanego Biblią, który pracował w tej kopalni. Można tam było dotrzeć tylko prywatną koleją, będącą własnością owego towarzystwa. Staraliśmy się o pozwolenie na przejazd tą koleją, ale wielokrotnie nam odmawiano. Dotarłszy do miejscowości Lashio dowiedziałem się, że stamtąd prowadzi przez dżunglę trakt do Namtu, i udało mi się przekonać taksówkarza, by tą drogą zawiózł mnie na miejsce wraz z paroma kartonami literatury biblijnej.
Na drugi dzień w Namtu pewien mężczyzna okazał zainteresowanie prawdą biblijną, ale z powodu słabego wzroku odmówił przyjęcia literatury. Zaproponowałem mu czytanie z moich własnych egzemplarzy. Wywarło to na nim duże wrażenie, gdyż następnego dnia dowiedziałem się, że telefonicznie opowiedział o tym licznym swoim przyjaciołom; większość z nich przyjęła literaturę biblijną. Z tego, co później nastąpiło, wnioskuję, że musiał zatelefonować także do samego dyrektora kopalni.
Ponieważ nadal chciałem dostać się na teren kopalni, udałem się osobiście do dyrektora, nie będąc zresztą pewnym, czy mnie z miejsca nie przepędzi. Tymczasem wydało mi się, że mój widok wcale go nie zdziwił. Kiedy mu wyjaśniłem, dlaczego mi zależy na dostaniu się do kopalni, zauważyłem błysk w jego oczach. Australijczyk ten opuścił swych gości, aby samochodem prowadzonym przez służbowego kierowcę zabrać mnie do biura kopalni. Tutaj przedstawił mnie swemu osobistemu sekretarzowi, rzymskokatolikowi, który z własnej inicjatywy odmawiał mi korzystania z kolei towarzystwa. Sekretarzowi mina zrzedła na dźwięk mego nazwiska, a jeszcze bardziej, gdy dyrektor mu polecił, aby mnie traktował jako gościa towarzystwa, oddał prywatny pociąg do mojej dyspozycji oraz zadbał o wyżywienie i zakwaterowanie mnie w pokojach gościnnych tegoż towarzystwa. Odtąd ów sekretarz prześcigał sam siebie w spełnianiu moich życzeń i zwracał się do mnie tylko przez „Jaśnie Panie”. Tak więc przez kilka następnych dni można było ujrzeć, jak skromny kaznodzieja pełnoczasowy dysponuje całym pociągiem, którym udaje się, gdzie chce i kiedy chce. A co ważniejsze, odnaleziony został poszukiwany człowiek zainteresowany, dla którego było to wielką zachętą, a inni pracownicy kopalni również otrzymali świadectwo o Królestwie Bożym.
W połowie roku 1931 opuściliśmy Birmę, udając się na Malaje. Ron wyruszył bezpośrednio do Singapuru, ja natomiast popłynąłem przybrzeżnym statkiem przez piękny archipelag, aby dawać świadectwo w poszczególnych miasteczkach nadbrzeżnych. Przemierzyliśmy Malaje oddzielnie, żeby się potem spotkać w Kuala Lumpur. Następnie Ron opracował Pinang, podczas gdy ja udałem się do Bangkoku w Tajlandii i rozpowszechniałem tam całą masę literatury biblijnej, zanim znowu spotkałem się z Ronem, aby wspólnie wyruszyć do Kalkuty.
Kalkuta! Ogromne miasto, gdzie wegetują w nędzy miliony bezdomnych analfabetów. Wyszukaliśmy sobie tani nieumeblowany pokój, w którym jedne kartony służyły nam za krzesła, a inne za stół, podczas gdy pościel rozłożyliśmy wprost na podłodze. Tu w Kalkucie rozpowszechnialiśmy broszurę Królestwo — nadzieja świata. Wręczaliśmy ją kupcom, politykom i duchownym. Jakaż furia ogarniała niektórych duchownych!
Aby opracować to wielkie miasto kupiliśmy dwa niedrogie motocykle i skorzystaliśmy też z nich, by pokonać blisko dwa i pół tysiąca kilometrów drogi na zgromadzenie w Bombaju. Po tym zgromadzeniu w roku 1932 skierowano nas z powrotem na Cejlon, gdzie na górskich drogach korzystaliśmy tym razem z naszych motocykli. Tymczasem silny atak malarii położył kres mojemu pobytowi na Cejlonie. Towarzystwo Strażnica zaprosiło nas z powrotem do Indii, byśmy objęli nowo zakupiony samochód mieszkalny.
PRACA SAMOCHODEM GŁOŚNIKOWYM
Rozpoczęliśmy teraz całkiem inne życie. Byliśmy w stanie dokładniej przeczesywać teren i osiągnąć każdą wieś, często nawet bardzo odległą od kolei czy głównych dróg. Głównym naszym zmartwieniem stały się rzeki bez mostów, ale z czasem nabyliśmy dużej wprawy w korzystaniu z brodów. Odkręcaliśmy od silnika rurę wydechową i z wielkim hałasem przejeżdżaliśmy na drugą stronę, chociaż niekiedy woda sięgała powyżej podłogi.
W roku 1934 Towarzystwo przysłało nam wzmacniacz dźwięku z kompletem nagranych wykładów biblijnych w miejscowym języku. Teraz mogliśmy nawiązać bezpośredni kontakt z ludnością. Urządzenia głośnikowe uruchamialiśmy wszędzie, gdzie tylko gromadzili się mieszkańcy. Zdarzało się, że nagranych wykładów biblijnych wysłuchiwała ogromna ciżba.
Trwało to tak aż do roku 1938, gdy odwiedził nas brat z Australii w charakterze nadzorcy strefy. Na jego prośbę wszedłem z Ewartem Francisem w wodę pewnego jeziora, aby sprawdzić, czy będzie tam można przeprowadzić chrzest. Woda ta musiała być zakażona, gdyż w dwadzieścia jeden dni później Ewart zmarł, a ja leżałem ciężko chory w łóżku, przez dwa miesiące nie mogąc odzyskać przytomności. Stanąłem na własnych nogach tylko dzięki fachowej opiece pielęgniarki Mande Mulgrove, chrześcijańskiej siostry pracującej pełnoczasowo w służbie kaznodziejskiej. Przed opuszczeniem szpitala w miejscowości Agra miałem możność wygłosić przemówienie do zgromadzonego personelu; jedna z pielęgniarek, Edith Newland, porzuciła dotychczasowe zajęcie, by stać się pełnoczasową głosicielką prawdy Bożej. Pracę tę wykonuje do tej pory.
SŁUŻBA W BIURZE ODDZIAŁU TOWARZYSTWA
Po chorobie, którą się okazał dur brzuszny, byłem tak osłabiony, że uznano, iż nierozsądne byłoby wysyłanie mnie z powrotem do samochodu mieszkalnego. W tej sytuacji skierowano mnie do pomocy bratu Skinnerowi, nadzorcy w biurze Oddziału Towarzystwa. Był akurat rok 1939 i wybuchła wojna. Literatura Towarzystwa została obłożona zakazem. Wiele razy przeprowadzano w naszym biurze rewizję, ale tylko dwukrotnie się zdarzyło, że nie byliśmy o tym uprzedzeni. Niektóre przychylnie usposobione osoby zawczasu dawały nam znać; przygotowywaliśmy się więc na taki najazd, a w godzinę później już znowu normalnie powielaliśmy Strażnicę.
Razem z bratem Skinnerem byłem także przejściowo aresztowany pod zarzutem rozpowszechniania zakazanej literatury. Zwróciliśmy się do adwokata znanego z tego, że nie bał się brytyjskiej „zwierzchności”, ale honorarium przekraczało nasze możliwości. Przygnębieni wracaliśmy do domu. Na schodach budynku oddziału stał świadek Jehowy z Norwegii, marynarz, który nie miał po co wracać do kraju. Wychodząc potem wsunął coś w rękę bratu Skinnerowi — akurat taką sumę pieniędzy, jaką adwokat zażądał za prowadzenie sprawy! Podobny dar otrzymaliśmy jeszcze raz, gdy po przegranej w sądzie pierwszej instancji chcieliśmy się odwołać do wyższego sądu, z tą różnicą, że tym razem ofiarowana suma nawet przewyższała nasze potrzeby.
W pierwszych latach wojny australijskie biuro oddziału wysłało nam pedałową prasę drukarską, w związku z czym zostałem skierowany do Kottayam w stanie Kerala, aby tam drukować Strażnicę w języku malajalskim (malayalam). Absolutnie nie znałem się na drukowaniu, a jeszcze mniej wiedziałem o języku malajalskim. Na dodatek brat przysłany mi do współpracy nie znał angielskiego. Mimo to z pomocą książek na temat drukarstwa i licznych gestów zmontowaliśmy maszynę i skompletowaliśmy zbiory czcionek angielskich oraz malajalskich. Jakże byliśmy wzruszeni, gdy wydaliśmy pierwszy nakład Strażnicy!
Wraz z końcem wojny i odwołaniem zakazów wyłoniły się nowe niebezpieczeństwa. Hindusi wspierali Brytyjczyków podczas wojny, ale teraz domagali się samostanowienia. Zaczęły się nasilać demonstracje antybrytyjskie. Raz po raz słyszano o napadach na ludzi ubierających się po europejsku. Jednakże działalność świadczenia wzmogła się nawet w najbardziej niespokojnych terenach. Wtedy nadeszła wiadomość, że brat Skinner został zaproszony do Stanów Zjednoczonych na przeszkolenie w Gilead — Biblijnej Szkole Towarzystwa Strażnica. Poproszono mnie, abym prowadził oddział podczas jego dwuletniej nieobecności. W dalszym ciągu więc musiałem we wszystkim zdać się ufnie na Jehowę.
W okresie wyjątkowo silnych demonstracji antybrytyjskich pewnego dnia rano otrzymałem wiadomość, że do portu nadeszła długo oczekiwana, pierwsza po wojnie przesyłka literatury biblijnej. W radosnym podnieceniu siadłem na rower, by po chwili ujrzeć, że drogę zagradza gniewny tłum. Sądziłem, że ominę to miejsce boczną ulicą, jednak stwierdziłem, że i ta jest podobnie zamknięta. Nie miałem innego wyboru, jak tylko przedzierać się przez tłum. Tak więc z krótką modlitwą do Jehowy ruszyłem na rowerze wprost na demonstrantów, a zbliżywszy się do nich, zacząłem wykrzykiwać i energicznie wymachiwać rękami. Co sobie pomyśleli, tego nie wiem, ale cofnęli się i rozstąpili, dając mi przejście. Niektórzy nawet wiwatowali! Po podpisaniu odbioru literatury wróciłem bardziej okrężną drogą.
W roku 1947 Indii przyznano niepodległość; w następstwie tego doszło do okropnej rzezi jednej z największych w dziejach. Muzułmanie wystąpili przeciw hindusom. Sąsiedzi, którzy spokojnie mieszkali obok siebie od szeregu pokoleń, teraz poderwali się do wzajemnej walki. Świadkowie Jehowy podczas świadczenia na ulicach widywali, jak tuż przy nich padali ludzie zakłuci nożami.
DO SZKOŁY GILEAD
Kolejny rok, czyli rok 1949, dostarczył mi najwspanialszych przeżyć, gdyż zostałem zaproszony do Szkoły Gilead. Miałem tam czym się zachwycać: gdy brat Dunlap przerabiał z nami książkę Królestwo; gdy brat Schroeder nakreślał dzieje nieczystej, fałszywej religii, idąc jej śladem od Babilonu aż do chrześcijaństwa; gdy brat Keller dowodził, że Boskie imię ma swoje miejsce w natchnionych pismach chrześcijańskich lub gdy brat Friend wzruszył nas do łez, po prostu czytając z Biblii o Józefie i jego braciach.
Nigdy przedtem nie przeżywałem takiego napięcia jak wtedy, gdy prezes Towarzystwa, N.H. Knorr, informował nas — każdego z osobna — dokąd zostajemy skierowani do dalszej pracy. Po otrzymaniu dyplomu przeszedłem jeszcze wszechstronne przeszkolenie związane z kierowaniem oddziałem, gdyż moje zadanie polegało na otworzeniu nowego biura oddziału w Pakistanie.
Po sześciu latach pracy w Pakistanie zdecydowałem się na jeszcze jeden krok, mianowicie na małżeństwo. Żoną moją została Lilian, jedna z córek siostry Harding, w której domu powracałem do sił po durze brzusznym. Miałem już 52 lata, a z 30 lat spędzonych w pełnoczasowej służbie kaznodziejskiej 26 przypadło na tereny zagraniczne. Ale nie chciałem, żeby ten krok oznaczał koniec mojej drogi pionierskiej. Dowiedziałem się, że o dorywczą pracę zarobkową stosunkowo najłatwiej jest w Australii, toteż postanowiłem tam się przeprowadzić. Modliłem się o pomoc w tym, abym mógł nadal z dobrym skutkiem wyzyskiwać zaprawę otrzymaną w Gilead.
Do Australii przybyliśmy z niewielkim zasobem pieniędzy, toteż zdecydowałem się trwać w pełnoczasowej służbie kaznodziejskiej, jak długo cokolwiek z tego zostanie. Starannie się zastanawiałem przed każdym wydatkiem. Miałem teren pracy odległy o jakieś 5 kilometrów od domu, więc chodziłem tam i z powrotem pieszo, aby zaoszczędzić na przejazdach autobusem. Później Lilian oznajmiła, że spodziewa się dziecka. Urodził się nam Marek, a ja w modlitwie prosiłem Jehowę, by pomógł mi wyszkolić chłopca na Jego wiernego czciciela. Najęliśmy mieszkanie, a meble zdawały się same ustawiać w odpowiednich miejscach, czy to będąc darem od troskliwych braci, czy też zakupione z drugiej ręki.
Upłynęło dalszych szesnaście lat, a ja w tym czasie cieszyłem się przywilejem nadzorcy przewodniczącego i widziałem, jak zbór się rozrastał oraz jak został dwukrotnie podzielony. W maju roku 1973, gdy ukończyłem 69 lat, minęło zarazem 46 lat mojej służby pełnoczasowej. Pisząc te słowa po przekroczeniu progu siedemdziesiątki, patrzę wstecz na lata przepełnione szczęśliwymi i często wzruszającymi przeżyciami, z których zaledwie parę tu opisałem. Zadaję sobie pytanie: Gdyby mógł się wrócić dzień w którym przyjąłem broszurę Miliony obecnie żyjących nigdy nie umrą, czy zachowałbym się inaczej? Oczywista, że nie! Jehowa wiernie dotrzymuje swych obietnic i kieruje krokami tych, którzy Mu z całego serca zaufają. Chociaż w pełnoczasowej służbie chrześcijańskiej często miałem bardzo skromne środki materialne, to jednak mogę zgodnie z prawdą stwierdzić, że nigdy kieszeń nie była całkiem pusta, gdy trzeba było do niej sięgnąć. A to ma swoje znaczenie. Ale o wiele większą wartość ma nieodparte przeświadczenie, że człowiek może spokojnie zdać się na moc Jehowy i Jego serdeczną troskę. Nie ma innego skarbu, który mógłby się z tym równać!