Zambia
Afryka to istna mozaika krajobrazów — od białych piaszczystych plaż śródziemnomorskich poprzez złotą Saharę i szmaragdowe dżungle aż po Przylądek Dobrej Nadziei, smagany wiatrem i białymi grzywaczami. Kontynent ten zamieszkuje dziesiąta część ludności świata. Płynie tam wiele rzek, między innymi Nil, Niger, Kongo i Zambezi. A w głębi ziemi zalegają bogate złoża złota, miedzi i drogocennych kamieni.
Zambia leży na płaskowyżu środkowoafrykańskim, tam gdzie lasy deszczowe porastające Kotlinę Konga stykają się z łagodnie pofałdowaną sawanną. Niektórzy mawiają, że zaznaczone na mapie kontury tego kraju przypominają dużego motyla o nierównych skrzydłach. Ta powykrzywiana linia graniczna, spuścizna po czasach kolonialnych, wytycza obszar państwa o powierzchni 750 tysięcy kilometrów kwadratowych, czyli ponad dwa razy większego od Polski.
Na północny wschód od Zambii ciągną się Wielkie Rowy Afrykańskie. Przez zachodnią i południową część kraju płynie potężna rzeka Zambezi. Tereny te długo, bo aż do drugiej połowy XIX wieku, pozostawały niedostępne dla cudzoziemców wywożących z Afryki złoto, kość słoniową i niewolników. W roku 1855 odkrywca David Livingstone, syn szkockiego młynarza, skierował oczy świata na ziemię leżącą za „grzmiącym dymem”, czyli przepięknym wodospadem, który podróżnik nazwał potem Wodospadem Wiktorii, na cześć angielskiej królowej.
Wkrótce napłynęli tu misjonarze, którzy pod hasłem krzewienia „chrześcijaństwa, handlu i cywilizacji” chcieli przetrzeć szlaki w głąb kontynentu. Ich metody działania często pozostawiały sporo do życzenia. Nie minęło jednak wiele czasu, a przybyły osoby, które z pomocą Boga rzeczywiście polecały siebie jako Jego sług (2 Kor. 6:3-10).
Początki działalności
W roku 1890 na terenie obecnej Zambii działało pięć towarzystw misyjnych. U progu nowego wieku coraz więcej Afrykanów, zatroskanych postępem kolonializmu i komercjalizmu, szukało jakiegoś kierownictwa duchowego. Na całym kontynencie powstawały osobliwe ruchy religijne. Ale otwierała się też możliwość skorzystania z prawdziwej pomocy duchowej. Już w roku 1911 w ręce szczerych mieszkańców Zambii trafiły egzemplarze Wykładów Pisma Świętego. Dzięki tym książkom prawdy biblijne szybko się rozprzestrzeniły, choć nie zawsze miały w tym udział osoby rzeczywiście pragnące służyć Bogu.
W roku 1910 Charles Taze Russell, który w tamtym okresie nadzorował dzieło głoszenia o Królestwie Bożym, skierował do pomocy braciom w Niasie (obecnie Malawi) Williama W. Johnstona, odpowiedzialnego i zrównoważonego brata z Glasgow w Szkocji. Niestety, wcześniejsi kaznodzieje — zarówno miejscowi, jak i przyjezdni — dla własnej korzyści wypaczali prawdy biblijne. W kolejnych latach do Rodezji Północnej (obecnie Zambia) przybyło sporo samozwańczych kaznodziejów i pastorów upowszechniających odurzającą mieszaninę nauk religijnych, obietnic wyzwolenia i nieczystych praktyk. Brat Johnston głosił mieszkańcom Niasy, o których napisał, że „mają silne pragnienie bliższego poznania Słowa Bożego”, lecz nie dotarł na obszary położone na zachód. Co prawda literatura biblijna trafiała do Rodezji Północnej za pośrednictwem poczty oraz wędrownych robotników, ale działalność kaznodziejska w tamtych latach nie była zorganizowana.
Okres zamętu
Początek lat dwudziestych okazał się okresem niepewności. Lokalne ugrupowania zwane ruchami Strażnicy dyskredytowały chrześcijańską działalność prawdziwych sług Bożych. Niektórzy ludzie bezpodstawnie podający się za Badaczy Pisma Świętego (jak wówczas nazywano Świadków Jehowy) nie dość, że nie rozumieli prawd biblijnych, to jeszcze dopuszczali się niegodziwych praktyk, takich jak wymiana żon. Były jednak i takie ugrupowania, które swym oddaniem dla zasad biblijnych oraz gorliwą działalnością ewangelizacyjną poświadczały, że cenią prawdę.
Wyłonił się zatem poważny problem: jak rozpoznać osoby szczerze zainteresowane służeniem Bogu. W roku 1924 do kapsztadzkiego Biura Badaczy Pisma Świętego w Afryce Południowej przyjechali z Anglii Thomas Walder i George Phillips. Trzydziestoparoletni brat Walder wyruszył w podróż po obu Rodezjach, by ustalić, kto się utożsamia ze Strażnicą. Następnego roku inny Europejczyk, William Dawson, został wyznaczony do odwiedzania tworzących się grup. Zauważył, że samozwańczy pastorzy skwapliwie chrzcili rzesze ludzi, którzy zazwyczaj nie rozumieli ani nie cenili prawd biblijnych. Llewelyn Phillips (niespokrewniony z George’em Phillipsem) napisał później: „Było aż nadto jasne, że większość tych osób, tak jak mieszkańcy Niniwy, ‛nie umiała odróżnić swej prawicy od lewicy’” (Jon. 4:11). Niejednemu człowiekowi, mimo najszczerszych chęci, trudno było zrozumieć prawdę z powodu niemal całkowitego braku publikacji w rodzimych językach. Władze nie chciały się przychylić do wielokrotnych próśb o wyrażenie zgody na ustanowienie stałego przedstawiciela Badaczy Pisma Świętego, toteż kapsztadzkie Biuro Oddziału podjęło decyzję o wstrzymaniu publicznej działalności głoszenia i chrzczenia nowych wyznawców. Brat Walder bynajmniej nie odradzał studiowania Biblii i wspólnych spotkań, napisał jednak list, prosząc grupki zainteresowanych o zastosowanie się do tych doraźnych postanowień, dopóki sytuacja się nie wyklaruje.
Wzdłuż linii kolejowej
Od stuleci miejscowa ludność wykorzystywała powierzchniowe złoża miedzi do wyrobu narzędzi i ozdób. W połowie lat dwudziestych XX wieku Brytyjska Kompania Południowoafrykańska, która nie tylko zarządzała tym obszarem, ale też posiadała prawa do prowadzenia prac górniczych, zaczęła eksploatować bogate złoża kopalin. Potrzeba było rąk do pracy, toteż tysiące rolników napłynęło do miast i miasteczek powstających wzdłuż linii kolejowej, która miała łączyć Kapsztad z Kairem.
James Luka Mwango wspominał: „Sposób działania zastępów, jak wtedy nazywano zbory, bardzo się różnił od dzisiejszej struktury organizacyjnej. Przed rokiem 1930 studiowaliśmy Biblię jedynie w małych grupkach. Część zainteresowanych utrzymywała kontakt z biurem w Kapsztadzie, a część wysyłała zamówienia na literaturę bezpośrednio do Brooklynu. Ponieważ publikacje były napisane po angielsku, wiele osób miało trudności z pojmowaniem prawdy”. Grupy te, choć zazwyczaj niewielkie, robiły postępy, a ich gorliwość i determinacja coraz bardziej szły w kierunku zorganizowanego głoszenia. Nie uszło to uwagi duchownych chrześcijaństwa.
Represje
W maju 1935 roku na skutek nacisków ze strony wpływowych ugrupowań religijnych w kodeksie karnym Rodezji Północnej wprowadzono pewną zmianę — import i rozpowszechnianie tak zwanej wywrotowej literatury uznano za poważne przestępstwo. Oczywiście osoby decydujące o tym, które publikacje zaliczyć do tej kategorii, kierowały się własnymi przekonaniami politycznymi i religijnymi. Jak miał pokazać dalszy rozwój wypadków, przeciwnicy szukali po prostu pretekstu do obłożenia zakazem działalności Świadków Jehowy.
Kiedy wprowadzenie nowego podatku wywołało zamieszki w osiedlach górniczych, przeciwnicy wykorzystali zaistniałą sytuację i oskarżyli Świadków o wrogość wobec władz. Nieco wcześniej bracia zorganizowali małe zgromadzenie w Lusace. Nasi przeciwnicy twierdzili, że miało ono związek z rozruchami, do których doszło jakieś 300 kilometrów na północ. Thomson Kangale, będący wówczas młodym mężczyzną, opowiada: „Wiedzieliśmy, że coś wisi w powietrzu. Dlatego nie poszliśmy do służby, lecz zostaliśmy w domach i uczyliśmy się nowych pieśni Królestwa. Rozumieliśmy, że nie możemy mieć nic wspólnego ze strajkami i aktami przemocy”. Mimo to zaczęły się aresztowania, w wielu miastach wypędzano braci z domów oraz konfiskowano lub niszczono literaturę biblijną. Gubernator obłożył zakazem 20 naszych publikacji.
Do zbadania przyczyn rozruchów powołano specjalną komisję śledczą. Komisarz tamtego okręgu przyznał: „Świadkowie Jehowy ani organizacja Strażnicy nie brali udziału w strajkach”. Żaden ze Świadków nie był zamieszany w jakikolwiek incydent. Jednak w książce Christians of the Copperbelt (Chrześcijanie z Pasa Miedziowego) napisano: „Komisja śledcza (...), opierając się na bardzo wątpliwych dowodach, uznała zasadność wielu poważnych zarzutów, [a] na podstawie jej raportu obłożono zakazem literaturę Świadków Jehowy. W niektórych rejonach wodzowie [plemienni] wszczęli surowe prześladowania; posuwali się nawet do podpalania miejsc, gdzie spotykali się ludzie Strażnicy”.
Tymczasem biuro w Kapsztadzie wielokrotnie zwracało się do brytyjskiego sekretarza stanu odpowiedzialnego za politykę kolonialną, by Świadkom „pozwolono bez przeszkód korzystać z nadanego przez Boga prawa do oddawania czci Jehowie Bogu zgodnie z sumieniem”. Wystąpiono też o zgodę na otworzenie biura ze stałym przedstawicielem. Jehowa pobłogosławił te wysiłki. W marcu 1936 roku sekretarz stanu przystał na zorganizowanie w Lusace składu literatury, którego nadzorcą został Llewelyn Phillips.
Cztery wymagania
Otwarcie składu literatury było ważnym zwycięstwem. Gubernator nie zgadzał się jednak na prawne uznanie organizacji religijnej Świadków Jehowy, dopóki nie zostaną przedstawione wystarczające dowody, że zbory są odpowiednio nadzorowane. W następnych latach brat Phillips energicznie współpracował z wiernymi chrześcijanami, by umocnić szczere osoby i wyłączyć ze społeczności tych, którzy propagowali niebiblijne praktyki. Pionierzy zostali przeszkoleni w zakresie kwestii doktrynalnych, moralnych i organizacyjnych. Tak przygotowani wyruszyli pomagać poszczególnym grupom i zborom.
Wspominając tamten okres, pewien brat powiedział: „Dla zambijskich głosicieli rok 1940 był wyjątkowy. Wznowiono wtedy chrzczenie nowych wyznawców, wstrzymane w roku 1925”.
James Mwango opowiadał: „Przed chrztem zainteresowany musiał przeanalizować tak zwane cztery wymagania. Później brat, który miał go zanurzyć, albo jakiś inny, wyznaczony przez sługę zastępu, sprawdzali, czy kandydat rozumie te wymagania. Po pierwsze, trzeba było dać posłuch prawdzie; po drugie, okazać skruchę; po trzecie, poznać Słowo Boże oraz po czwarte, poświęcić się, czyli oddać Bogu. Jeżeli zainteresowany dobrze rozumiał, czego się od niego oczekuje, mógł zostać ochrzczony. Procedurę tę wprowadzono po to, by osoby zanurzane zdawały sobie sprawę z powagi swej decyzji”.
Obłożenie literatury zakazem
Zwłaszcza w czasie II wojny światowej urzędnicy państwowi mylnie odbierali neutralną postawę Świadków jako sprzeciw wobec polityki rekrutacyjnej rządu. W grudniu 1940 roku na liście zakazanych wydawnictw umieszczono wszystkie publikacje Świadków Jehowy; nie wolno było też sprowadzać ich z zagranicy. Wiosną 1941 roku nakazano oddać w ręce władz wszelkie publikacje Towarzystwa Strażnica. W przeciwnym razie groziła sprawa sądowa i więzienie.
Solomon Lyambela, który usługiwał jako nadzorca podróżujący, a później ukończył Szkołę Gilead, wspominał: „Ukrywaliśmy literaturę w czółnach na rzece Zambezi. Przywiązywaliśmy książki pod spód łóżek, a nawet chowaliśmy je w mące kukurydzianej i zapasach prosa”.
Inny brat opowiadał: „Musieliśmy zakopać książki. Na szczęście nie trzeba było ukrywać Biblii z dodatkiem do berejskiego studium, którą bardzo ceniliśmy, a która nie została objęta zakazem. Straciliśmy wiele publikacji — niektóre zostały zjedzone przez termity, a inne skradzione. Ponieważ często chodziliśmy do naszych skrytek, złodzieje myśleli, że trzymamy tam coś cennego. Pamiętam, że gdy pewnego dnia poszedłem postudiować w buszu, zobaczyłem nasze książki porozrzucane dookoła. Pozbieraliśmy je i ukryliśmy gdzie indziej”.
W związku z tym zakazem Llewelyn Phillips odważnie wniósł skargę do gubernatora. Chociaż tamtego roku był już więziony za odmowę pełnienia służby wojskowej, został skazany na kolejne sześć miesięcy. Ochotnik, który pracował przez jakiś czas w składzie literatury w Lusace, opowiada: „Często nachodziło nas Kryminalne Biuro Śledcze, a brat Phillips był raz po raz wzywany na komisariat”. Pomimo tych trudności brat ten dbał o porządek w zborach i umacniał w nich ducha gorliwości. Z czasem zdolni mężczyźni zostali przeszkoleni i zaczęli podróżować jako tak zwani słudzy dla braci. Ich praca nie poszła na marne — w roku 1943 było już 3409 głosicieli.
Coraz więcej swobód
Po wojnie odpowiedzialni bracia z Wielkiej Brytanii i RPA wielokrotnie zwracali się do Urzędu Kolonialnego w Londynie z prośbą o zalegalizowanie naszych publikacji. Gdy władze Rodezji Północnej otrzymały petycję, którą podpisało przeszło 40 000 osób wyrażających poparcie dla działalności wychowawczej Świadków Jehowy, zgodziły się uchylić zakaz obowiązujący niektóre publikacje. Jednak Strażnica dalej była zakazana.
W styczniu 1948 roku do Rodezji po raz pierwszy przyjechali Nathan Knorr i Milton Henschel z bruklińskiego Biura Głównego. Uczestniczyli w czterodniowym zgromadzeniu w Lusace, po czym spotkali się z ministrem spraw wewnętrznych oraz prokuratorem generalnym, którzy obiecali, że istniejące jeszcze ograniczenia wkrótce zostaną zniesione. Jakaż radość zapanowała, gdy wreszcie oficjalnie uznano działalność ludu Jehowy! Dnia 1 września 1948 roku utworzono nowe Biuro Oddziału Świadków Jehowy. Zrezygnowano z posługiwania się oficjalnie nazwą Towarzystwa Strażnica. Dzięki temu władze, miejscowa ludność, a nawet sami bracia wyraźnie dostrzegali różnicę między Świadkami Jehowy a wyznawcami lokalnych sekt podszywających się pod nazwę „Strażnica”.
W ciągu poprzednich 40 lat przeciwnicy religijni sami nie przejawiali zbytniego zainteresowania dziełem czynienia uczniów Chrystusa, natomiast nie szczędzili wysiłków, by zburzyć wiarę osób dających posłuch dobrej nowinie. Przez jakiś czas na Świadków Jehowy patrzono jak na „zwodzicieli”, ale to właśnie oni okazali się prawdomównymi sługami Bożymi (2 Kor. 6:8). W oczekiwaniu na większe swobody w okresie powojennym przedsięwzięli pewne kroki, które miały ich przygotować na nadchodzący wzrost.
Służba misjonarska
„Misjonarzom przysparza radości między innymi obserwowanie, jak Jehowa realizuje swe zamierzenie za pośrednictwem ludzi wszelkiego pokroju. Miło jest też widzieć wdzięczność osób otrzymujących pomoc duchową” — powiedział Ian (John) Fergusson, który przez długie lata usługiwał w Zambii. Misjonarze innych religii skupiają się często na kwestiach społecznych i gospodarczych, a tymczasem misjonarze Świadków Jehowy angażują się w dzieło czynienia uczniów. Wykonując to zlecone przez Boga zadanie, dają dowód „miłości nieobłudnej” (2 Kor. 6:6).
Gorliwym misjonarzem był na przykład brat William Johnston, który kilka lat przed wybuchem I wojny światowej przyjechał na południe Afryki, gdzie odbył wiele podróży. Na początku roku 1921 Piet de Jager, Parry Williams i inni misjonarze dotarli do Salisbury (obecnie Harare), stolicy sąsiadującej z Zambią Rodezji Południowej (obecnie Zimbabwe). W połowie lat dwudziestych do Rodezji Północnej zawitali George Phillips, Thomas Walder i William Dawson. Z zamiarem rozgłaszania „dobrej nowiny o tym, co dobre” powróciły również osoby urodzone w Rodezji Północnej, które nawiązały kontakt z Badaczami Pisma Świętego, pracując w innych krajach (Rzym. 10:15). W tamtych początkach duży udział w działalności mieli Manasse Nkhoma i Oliver Kabungo. Joseph Mulemwa, rdzenny mieszkaniec Zambii, zetknął się z prawdą, gdy pracował w kopalni w Wankie (obecnie Hwange), mieście leżącym w północnym Zimbabwe, a później wiernie usługiwał w zachodniej Zambii. Pierwszym nadzorcą podróżującym w tamtym regionie był Fred Kabombo. Bracia ci byli pionierami w pełnym znaczeniu tego słowa — docierali na tereny wcale lub prawie wcale nie objęte głoszeniem dobrej nowiny i kładli solidne podwaliny pod dalszy rozwój dzieła.
Pod koniec II wojny światowej Charles Holliday z RPA przystał na propozycję George’a Phillipsa pracującego w kapsztadzkim Biurze Oddziału i zaczął odwiedzać grupy zainteresowanych w Prowincji Zachodniej. W towarzystwie miejscowego brata, który służył mu za tłumacza, brat Holliday podróżował pociągiem do przewozu drewna, czółnem, a nawet ręcznie napędzaną drezyną. Pewnego razu, gdy dotarli do niewielkiego miasta Senanga, leżącego jakieś 250 kilometrów na północ od Wodospadu Wiktorii, przywitał ich tłum ludzi. Niektórzy wędrowali kilka dni, żeby posłuchać przybysza objaśniającego prawdy biblijne.
Przyjeżdżają absolwenci Gilead
W roku 1948 do Zambii przybyli dwaj misjonarze — Harry Arnott i Ian Fergusson. Skoncentrowano się wtedy na głoszeniu tysiącom przyjezdnych Europejczyków, którzy byli zatrudnieni w górnictwie miedziowym. Wywołało to żywy oddźwięk — w owym roku liczba Świadków biorących aktywny udział w służbie polowej wzrosła o 61 procent.
W wielu miejscach misjonarze sporządzali listy osób oczekujących na studium biblijne. Biuro Oddziału zakupiło dziesięcioletnią furgonetkę, którą dwaj nadzorcy podróżujący docierali do obszarów oddalonych od ośrodków przemysłowych. „Dobrze się sprawowała”, informowali bracia w sprawozdaniu, „choć niekiedy wracała do bazy na trzech kołach, wlokąc za sobą połowę podwozia”.
W roku 1951 w kraju usługiwało już sześcioro misjonarzy. W grudniu 1953 roku przybyły posiłki — kolejnych sześcioro absolwentów Gilead. W grupie tej znaleźli się Valora i John Milesowie, którzy po sześciu latach spędzonych w Zambii zostali skierowani do Zimbabwe, a potem do Lesoto. W następnych latach przyjechali jeszcze między innymi: Joseph Hawryluk, John i Ian Renton, Eugene Kinaschuk, Paul Ondejko, Vera i Peter Palliserowie oraz Avis Morgan. Nie szczędzili oni starań, by wywiązać się ze swego specjalnego przydziału służby. Oczywiście wymagało to od nich wielu poświęceń i gotowości do dokonywania zmian.
„To jeszcze dziecko!”
„Musiała zajść jakaś pomyłka” — pomyślał Wayne Johnson, absolwent 36 klasy Szkoły Gilead, gdy otrzymał przydział do Zambii. Przybył tam na początku 1962 roku wraz Earlem Archibaldem. Wayne, który obecnie wraz z żoną, Grace, odwiedza zbory w Kanadzie, wspomina: „Miałem zaledwie 24 lata, a wyglądałem jeszcze młodziej. Kiedy uczyłem się języka czewa, słyszałem, jak siostry, które zobaczyły mnie po raz pierwszy, szeptały między sobą: ‚akali mwana’, czyli: ‚To jeszcze dziecko!’”
„Wiedziałem, że muszę całkowicie zaufać Jehowie i Jego organizacji” — opowiada Wayne. „Chciałem, żeby wszyscy rozumieli, iż zgodnie z myślą wyrażoną w Dziejach 16:4 jestem tylko narzędziem przekazującym wskazówki i informacje od Jehowy i Jego organizacji. Starałem się, żeby moje postępowanie nie budziło niczyich zastrzeżeń. Gdy spoglądam wstecz, wciąż nie mogę się nadziwić, że powierzono mi tak wspaniały przywilej”.
Deportacja!
Lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte przyniosły wiele zmian. Co jakiś czas przez kraj przetaczała się fala prześladowań. Gdy w roku 1964 Zambia uzyskała niepodległość, bracia coraz częściej mieli kłopoty w związku z odmową pozdrawiania flagi i śpiewania hymnu. Pod koniec lat sześćdziesiątych niektórzy politycy doszli do wniosku, że działalność misjonarzy jest sprzeczna z celami rządu. Sprawozdanie z Biura Oddziału wyjaśnia, co się stało: „Wczesnym rankiem 20 stycznia 1968 roku zaczęli dzwonić nadzorcy z większości zborów anglojęzycznych, informując, że otrzymali nakaz deportacji. Co ciekawe, takie nakazy dostali nie tylko obcokrajowcy, lecz także obywatele Zambii, na przykład George Morton oraz Isaac Chipungu”.
Wypadki potoczyły się błyskawicznie. O godzinie 10 tego samego ranka w Betel zjawili się pracownicy urzędu imigracyjnego, by wręczyć nakaz deportacji pięciu małżeństwom misjonarzy. „Zanim się zorientowaliśmy”, opowiada misjonarz Frank Lewis, „już stali w progu. Wcześniej ustaliliśmy, że misjonarze wyjdą niepostrzeżenie tylnymi drzwiami i udadzą się do domu pewnego brata, by wdrożyć plan obmyślony na wypadek zakazu. Ogarnęły nas jednak wątpliwości, czy rzeczywiście powinniśmy opuścić budynek, gdyż jedna z misjonarek leżała na piętrze poważnie chora na malarię. Ale miejscowi bracia nalegali na nas, obiecując zatroszczyć się o chorą. Wiedzieliśmy, że możemy na nich liczyć.
„Jakże dziwnie się czuliśmy, czytając w gazecie Times of Zambia, iż działalność Strażnicy, bo tak nas nazywano, została zakazana, a ‚przywódcy’ się ukrywają. Nasze nazwiska widniały na pierwszej stronie gazety, która informowała też, że władze będą przeczesywać miasto w poszukiwaniu uciekinierów. Miejscowi bracia, którzy pozostali w Betel, ze wszystkim sobie poradzili. Poprzenosili dokumenty i literaturę w różne miejsca. Gdy tylko się z tym uporali, zaraz następnego dnia oddaliśmy się w ręce władz”.
Policja postawiła w Betel wartownika, a wkrótce nakazy deportacji otrzymali kolejni misjonarze i inni bracia będący obcokrajowcami. „Wyjechaliśmy w ostatniej turze” — opowiada brat Lewis. „Wzruszenie wciąż chwyta nas za gardło, ilekroć przypomnimy sobie grupę sióstr, które choć nie znały nas osobiście, pokonały pieszo wraz z dziećmi 25 kilometrów z miasta Kalulushi, by uścisnąć na pożegnanie nasze dłonie!”
Druga fala deportacji
Minęło kilka lat. Któregoś dnia w roku 1975 do Betel nieoczekiwanie przybyli policjanci. Albert Musonda, który obecnie jest członkiem zambijskiego Komitetu Oddziału, a wówczas miał 22 lata i pracował w Dziale Księgowości, wyjaśnia: „Dali misjonarzom niespełna dwa dni na opuszczenie kraju”.
John Jason dodaje: „W grudniu 1975 roku urząd imigracyjny w krótkim liście zawiadamiał nas, że mamy wyjechać w ciągu 36 godzin”. Za pośrednictwem miejscowego prawnika złożono apelację i udało się odroczyć termin wyjazdu, co pozwoliło misjonarzom spakować rzeczy osobiste. „Wkrótce musieliśmy opuścić ludzi, których tak bardzo pokochaliśmy” — mówi brat Jason.
Dailes, żona Alberta, opowiada: „Odprowadziliśmy braci na lotnisko Southdown. John Jason poleciał do Kenii, a Ian Fergusson do Hiszpanii”. Co wywołało tę drugą falę deportacji?
Zdaniem wielu osób oliwą dolaną do ognia okazało się zgromadzenie z roku 1975. „Było to jedno z największych zgromadzeń urządzonych w tym niespokojnym okresie, a liczba obecnych przekroczyła 40 000” — wspomina John Jason. Przypadek zrządził, że w pobliżu zorganizowano wiec polityczny. Niektórzy z obecnych na nim nawoływali do podjęcia stanowczych działań przeciw Świadkom Jehowy za ich nieangażowanie się w sprawy polityczne. Brat Jason pamięta, że małą frekwencję na wiecu próbowano przypisać właśnie naszemu zgromadzeniu.
Powrót misjonarzy
Minęło 10 lat, zanim misjonarze mogli znowu przyjechać do Zambii. Lata osiemdziesiąte przyniosły większą stabilność polityczną i zniesienie wielu ograniczeń. W roku 1986 przybyli z Gambii Linda i Edward Finchowie. Po nich pojawili się między innymi Helen i Alfred Kyhe oraz Sabine i Dietmar Schmidtowie.
We wrześniu 1987 roku z Zairu (obecnie Demokratyczna Republika Konga) przez RPA przyjechali Dayrell i Susanne Sharpowie, którzy w roku 1969 ukończyli Gilead. Odwiedzali oni zbory na terenie całego Konga. Życie w Afryce Środkowej nie było im obce. Dayrell, mężczyzna silny i zdrowy, pełni specjalną służbę pełnoczasową już od przeszło 40 lat. Mówi: „Ponieważ nasz dom misjonarski przez długi czas znajdował się tuż za granicą, w mieście Lubumbashi, regularnie podróżowaliśmy do Zambii”.
Susanne doskonale pamięta ten okres. „Na początku lat siedemdziesiątych w Kongu brakowało żywności, więc co kilka miesięcy udawaliśmy się do Zambii, by uzupełnić zapasy” — opowiada. „W roku 1987 Ciało Kierownicze zaproponowało nam nowy przydział — Zambię!” W Kongu działalność misjonarzy podlegała coraz surowszym ograniczeniom, toteż Sharpowie bardzo się ucieszyli, że wyjadą do kraju, gdzie bracia korzystają z coraz większych swobód religijnych.
Jednakże zarówno w terenie, jak i w samym Biurze Oddziału niezbędne były pewne zmiany. Ponieważ obowiązywał częściowy zakaz publicznej służby kaznodziejskiej, głosiciele zazwyczaj poprzestawali na prowadzeniu studiów biblijnych. Wielu krępowało się wyruszać do pracy od domu do domu, co przecież jest podstawową gałęzią publicznej działalności Świadków Jehowy. Dlatego zachęcono braci do odważnego udziału w tej dziedzinie służby, zwłaszcza że sytuacja w kraju się unormowała i policja nie zwracała na nas zbytniej uwagi.
Kroczenie naprzód
W latach siedemdziesiątych Komitet Oddziału był zaniepokojony stagnacją widoczną w zborach. Głoszenie od domu do domu było zakazane, a ojcowie rodzin, kierując się lokalnymi zwyczajami, nie studiowali Biblii z własnymi dziećmi, lecz powierzali to innym braciom, sami zaś prowadzili studia z cudzymi dziećmi. Nadszedł więc czas na poczynienie odważnych kroków. W kolejnych latach głosicieli zachęcano do odrzucenia niebiblijnych tradycji i praktyk. Zbory zareagowały na te zachęty, co przyniosło liczne błogosławieństwa. Bracia usilnie starali się dostosować swoje życie do zasad biblijnych, którymi kieruje się ogólnoświatowa społeczność sług Jehowy.
W ciągu pięciu lat po deportacjach z roku 1975 nastąpił prawie 11-procentowy spadek liczby głosicieli. Ale w roku 1986 misjonarze powrócili, a podczas kolejnych pięciu lat odnotowano wzrost o przeszło 50 procent. Od tamtego roku liczba aktywnych głosicieli zwiększyła się ponad dwukrotnie.
W liście do Biura Oddziału Silas Chivweka, ówczesny nadzorca podróżujący, napisał: „Od lat pięćdziesiątych absolwenci Szkoły Gilead pomagali braciom zmierzać do dojrzałości duchowej. Byli bardzo cierpliwi, wyrozumiali i życzliwi. Dzięki bliskim kontaktom z głosicielami dostrzegali, co wymaga skorygowania”. Taka nieobłudna troska misjonarzy nadal przyczynia się do wzrostu w zborach.
Słowo drukowane
Podobnie jak niegdyś apostoł Paweł i jego towarzysze, nowożytni Świadkowie Jehowy potwierdzają swój status sług Bożych „orężem prawości po prawicy i po lewicy” (2 Kor. 6:7). Tocząc duchowy bój, korzystają z „oręża prawości”, czyli stosownych metod krzewienia religii prawdziwej.
Początkowo nasze publikacje były wydawane tylko po angielsku. Chociaż niektórzy mieszkańcy południowej Afryki prenumerowali Strażnicę już w roku 1909, to jednak prawda biblijna szerzyła się głównie za pomocą słowa mówionego. Pewien brat napisał: „Każda wioska ma [miejsce spotkań], gdzie porusza się sprawy interesujące lokalną społeczność. Wędrowny kaznodzieja znający angielski prostymi słowami tłumaczy akapit po akapicie na miejscowy język. Następnie rozważa się pytania”. Oczywiście to, czy prawda została przekazana w sposób rzetelny, zależało w dużym stopniu od umiejętności i pobudek tłumacza. Aby więc umacniać jedność i krzewić dokładną wiedzę, trzeba było zapewnić osobom zainteresowanym stały i niezawodny dopływ publikacji biblijnych w ich rodzimych językach.
Działalność wydawnicza
Na początku lat trzydziestych XX wieku wydano w języku czinjandża parę broszur i książkę Harfa Boża. Do roku 1934 mała grupka głosicieli rozpowszechniła przeszło 11 000 publikacji. Rozzłościło to przeciwników, którzy postanowili ‛dekretem zgotować niedolę’ (Ps. 94:20). Jednak pod koniec roku 1949, po uchyleniu zakazu publikowania Strażnicy, zaczęto odbijać na powielaczu miesięczne wydanie tego czasopisma w języku bemba, które potem wysyłano prenumeratorom.
Jonas Manjoni wspomina, jak na początku lat pięćdziesiątych wyglądało wydawanie Strażnicy: „Byłem jedynym tłumaczem na język bemba. Po otrzymaniu tekstu angielskiego dokonywałem przekładu i korekty. Później nanosiłem tekst na matrycę powielacza i robiłem odbitki. Była to mozolna praca — niekiedy musiałem przygotować około 7000 egzemplarzy jednego wydania. Każdy egzemplarz powielałem ręcznie, a potem zszywałem poszczególne kartki. Gotowe czasopisma wysyłałem do zborów. Naklejanie znaczków i zanoszenie przesyłek na pocztę pochłaniało mnóstwo czasu”.
Chociaż nie dysponowano wtedy różnymi udogodnieniami technicznymi, tłumacze z poświęceniem angażowali się w swą pracę, zdając sobie sprawę, jak bardzo jest pożyteczna. James Mwango odwiedzał zbory, a prócz tego zajmował się tłumaczeniem, często przy blasku świec. „Nigdy nie czułem się zbyt zmęczony, by się za to wziąć” — opowiada. „Miałem miłą świadomość, że dzięki mojemu trudowi bracia mogą korzystać z pokarmu duchowego i zmierzać do dojrzałości”.
„Zamiana rąk”
Chcąc wiernie przekazać prawdę, tłumacz musi dobrze władać zarówno swoim językiem, jak i angielskim. Aaron Mapulanga wyjaśnia: „W tekście nieraz występują sformułowania, które mają inne znaczenie, niż by to wynikało z dosłownego tłumaczenia. Pamiętam, jak kiedyś dyskutowaliśmy o angielskim zwrocie to change hands, który pojawił się w artykule omawiającym przejęcie przez Elizeusza obowiązków Eliasza. Pewien brat przetłumaczył ten zwrot dosłownie na ‚zamianę rąk’. Wzbudziło to moje wątpliwości. Po zasięgnięciu opinii innych braci zrozumieliśmy, o co naprawdę chodziło w tekście angielskim. Zachęcano nas, byśmy unikali tłumaczenia słowo w słowo, gdyż wtedy przekład brzmi jak kalka z angielskiego. Staraliśmy się więc trzymać zasad naszego języka”.
Z pomocą przychodzi technika
Od roku 1986 biura oddziałów korzystają z elektronicznego systemu wielojęzycznego fotoskładu (MEPS). System ten wydatnie się przyczynił do przyśpieszenia prac związanych z tłumaczeniem, sprawdzaniem i składaniem tekstu. Od jakiegoś czasu tłumacze korzystają też ze specjalnych programów komputerowych opracowanych przez Towarzystwo. Obecnie przekłada się literaturę biblijną na kilka głównych rodzimych języków, używanych przez większość mieszkańców Zambii. Przekład Nowego Świata oraz inne publikacje stanowiące „oręż prawości” w dalszym ciągu będą pomagać szczerym ludziom w poznawaniu Jehowy (2 Kor. 6:7).
Wsparcie dla uchodźców
W Afryce wiele rodzin prowadzi spokojne, szczęśliwe życie. Niestety, coraz więcej osób cierpi z powodu wojen. Z dnia na dzień sąsiedzi stają się wrogami, niewinni ludzie muszą uciekać z własnych domów i całe osady popadają w ruinę. Uchodźcy ze swym skromnym dobytkiem szukają jakiegokolwiek schronienia. Los taki jest dziś udziałem milionów.
W marcu 1999 roku do Zambii przybyło tysiące uciekinierów z rozdartej walkami Demokratycznej Republiki Konga. Jak to często bywa podczas wojen, posuwające się oddziały zmuszały mężczyzn do transportowania ciężkich ładunków i znęcały się nad kobietami oraz dziećmi. Ponieważ Świadkowie Jehowy nie chcieli przenosić broni, niejeden doznał poniżającego i brutalnego traktowania. Katatu Songa, gorliwy pionier po pięćdziesiątce, wspomina: „Kazali mi się położyć na ziemi przed grupą kobiet i dzieci i chłostali aż do nieprzytomności”.
Chcąc uniknąć takich udręk, sporo rodzin zdecydowało się na ucieczkę. Kiedy Mapengo Kitambo przedzierał się z najbliższymi przez busz, gdzieś zgubili się jego synowie. Kitambo wyjaśnia: „Nie mieliśmy czasu na poszukiwania. Po prostu musieliśmy iść dalej, choć strasznie się o nich martwiliśmy”. Wiele osób pokonało pieszo lub rowerem setki kilometrów, zanim dotarło w bezpieczne miejsce.
Miasteczko Kaputa zostało wręcz zalane przez uchodźców. Znalazło się wśród nich prawie 5000 braci z rodzinami, wyczerpanych długą i męczącą drogą. Chociaż 200 miejscowych głosicieli Królestwa nie było przygotowanych na ich przyjęcie, chętnie okazało gościnność swoim współwyznawcom. Jeden z uciekinierów, Manda Ntompa, opowiada: „Byliśmy pod ogromnym wrażeniem miłości i gościnności, jaką nam okazali. Gdy miejscowi bracia dowiedzieli się, że jesteśmy Świadkami Jehowy, otworzyli przed nami swe domy. Niczym wdowa z Carefat gotowi byli podzielić się skromnymi zasobami żywności”.
Na brzegu jeziora Mueru, leżącego na północy kraju, nieduży zbór zatroszczył się o setki uchodźców. Zapewniono im dach nad głową oraz pożywienie. Okoliczne zbory dostarczyły manioku i ryb. Po trzech miesiącach Kongijczycy otrzymali status uchodźców i zostali przeniesieni do obozu.
Osoby opuszczające tereny gwałtownych walk rzadko mogą zabrać ze sobą książki czy czasopisma. Uciekając w popłochu, często muszą zostawić nawet najcenniejsze dobra. Na szczęście niektórym członkom ludu Bożego udało się wziąć ze sobą jakieś publikacje. Mimo to brakowało Biblii i literatury. Na przykład na 150 uczestników zebrania nieraz przypadało tylko pięć książek. Jak zatem mogli brać w nim udział? Pewien brat wyjaśnia: „Ci, którzy mieli Biblię, odszukiwali wersety, a reszta uważnie słuchała. W ten sposób wszyscy wychwalali Jehowę i budowali się nawzajem swymi wypowiedziami”.
Zaspokojenie potrzeb materialnych
Większość uchodźców to kobiety i dzieci, nierzadko o słabym zdrowiu i pozbawione środków do życia. Jakiej pomocy udzielają im Świadkowie Jehowy? W gazecie Times of Zambia napisano: „Z przyjemnością informujemy, że zambijska społeczność Świadków Jehowy wysłała do byłego Zairu wolontariuszy z pomocą humanitarną, by ulżyć w niedoli uchodźcom w rejonie Wielkich Jezior”. W artykule podano, że Świadkowie z Belgii, Francji i Szwajcarii „dostarczyli 500 kilogramów lekarstw, 10 ton preparatów witaminowych, 20 ton żywności, przeszło 90 ton ubrań, 18 500 par butów oraz 1000 koców, w sumie o wartości prawie miliona dolarów”.
Brat Ntompa wspomina: „Kiedy nadeszły dary, wszyscy byliśmy bardzo podekscytowani i zbudowani. Nie ulegało wątpliwości, że należymy do troskliwej organizacji! Ten ogromny przejaw miłości okazał się punktem zwrotnym dla wielu niewierzących członków rodzin naszych braci. Od tamtej pory niektórzy się do nas przyłączyli i robią wspaniałe postępy jako chwalcy Boga”. Takiej pomocy materialnej udzielano wszystkim uchodźcom, bez robienia wyjątków.
Pod koniec 1999 roku liczba emigrantów w kraju przekroczyła 200 000. Lokalna gazeta donosiła: „Zambia należy do państw dających schronienie największej liczbie Afrykanów z obszarów dotkniętych działaniami wojennymi”. Choć władze starały się zaspokoić potrzeby uchodźców, poczucie rozgoryczenia i niezadowolenia doprowadziło do gwałtownych protestów. Kiedyś po zamieszkach, w których rzecz jasna Świadkowie Jehowy nie brali udziału, kierownictwo pewnego obozu miało pretensje do nadzorcy obwodu, że nie pomógł w zaprowadzeniu porządku. Nadzorca taktownie, lecz stanowczo odpowiedział: „Ależ ja wam pomogłem! Czy wyobrażacie sobie, co by to dopiero było, gdyby do tego tłumu doszło jeszcze 5000 osób? Zechciejcie wziąć pod uwagę, że co najmniej tylu uchodźców nie przyłączyło się do rozruchów, gdyż są Świadkami, moimi braćmi!”
Obserwatorzy dostrzegają, że słudzy Jehowy wywierają stabilizujący wpływ na społeczność emigrantów. Pewien urzędnik przyznał: „Słyszeliśmy, że Świadkowie Jehowy są bardzo religijni, toteż wielu z nich wyznaczyliśmy do nadzorowania poszczególnych rewirów w obozie. Od tamtej pory mamy tu spokój, gdyż Świadkowie pomagają innym i każdy jest zajęty czytaniem Biblii. Dziękuję Bogu, że są tutaj tacy ludzie i w obozie panuje ład”.
Posłuszeństwo wobec Bożego prawa co do krwi
Chociaż już dawno potwierdzono praktyczną mądrość biblijnego nakazu, by „powstrzymywać się (...) od krwi”, w Afryce subsaharyjskiej uprzedzenia i błędne poglądy na temat bezkrwawej medycyny są głęboko zakorzenione (Dzieje 15:28, 29). Niestety, Świadków Jehowy spotkało z tego powodu wiele przykrości i poniżeń. Zdarzało się, że dziecku będącemu w szpitalu robiono transfuzję nocą, bez zgody rodziców.
Jenala Mukusao sprawowała opiekę nad sześcioletnim wnuczkiem Michaelem. U chłopca stwierdzono poważną anemię i zabrano go do szpitala. Lekarze zalecili transfuzję. Siostra Mukusao się na to nie zgodziła i w rezultacie przez cztery dni zastraszano ją i znieważano. Opowiada: „Próbowałam wszystko wytłumaczyć i pokazałam Oświadczenie dla służby zdrowia, ale nikt nie chciał mnie słuchać. Pielęgniarki nazwały mnie wiedźmą, która chce zabić własnego wnuka”.
Ze względu na taką wrogość niektórzy obawiali się pójść do szpitala. Lekarze bardzo często lekceważyli prawo pacjenta do wyrażania świadomej zgody. Nieliczni byli gotowi służyć pomocą, ale narażali się na ostrą krytykę, a nawet ostracyzm środowiska za stosowanie metod uważanych przez ich kolegów po fachu za niekonwencjonalne. Kolejne trudności wynikały z braków w infrastrukturze i ograniczonego dostępu do środków krwiozastępczych. Jednak w roku 1989 lekarz naczelny pracujący dla górnictwa miedziowego oświadczył, że „nie należy przeprowadzać transfuzji wbrew woli pacjenta”. Niektórzy przedstawiciele środowiska lekarskiego najwyraźniej zaczynali zajmować w tej sprawie łagodniejsze stanowisko.
Doniosła rola KŁS
W roku 1995 w Zambii utworzono Służbę Informacji o Szpitalach oraz współpracujące z nią Komitety Łączności ze Szpitalami (KŁS). Mało kto mógł przewidzieć, jak bardzo wpłyną one na zmianę stosunku personelu medycznego do leczenia bez krwi i do poszanowania praw pacjenta. Do zadań komitetów należy odwiedzanie szpitali, prowadzenie rozmów z lekarzami i przygotowywanie prezentacji dla pracowników służby zdrowia — wszystko po to, by zabiegać o współpracę i unikać nieprzyjemnych konfrontacji. Profesjonalizm braci robi duże wrażenie na personelu medycznym. Członek dyrekcji kliniki na południu kraju powiedział wręcz: „Pewnie jesteście lekarzami — tylko nie chcecie się do tego przyznać”.
Lekarz z Holandii pracujący w szpitalu okręgowym na zachodzie Zambii oświadczył: „Dwa tygodnie temu dyskutowaliśmy o tym, jak ze względu na wyłaniające się zagrożenia ograniczyć stosowanie krwi. Dzisiaj złożyli nam wizytę eksperci, z którymi mogliśmy o tym porozmawiać”. Wkrótce pracownicy służby zdrowia, którzy uczestniczyli w prezentacjach zorganizowanych przez KŁS, zaczęli polecać je swym kolegom po fachu. Spotkały się one z uznaniem środowiska lekarskiego i w rezultacie konfrontacja zaczęła ustępować miejsca współpracy.
Przez całe lata lekarze w Zambii byli traktowani niemal jak bogowie, toteż bracia usługujący w KŁS musieli się nauczyć przełamywać opory wynikające z niewiary we własne siły. Brat Smart Phiri, który był przewodniczącym komitetu w Lusace, wspomina: „Nie miałem wykształcenia medycznego i czułem się bardzo niepewnie”.
Ale wytrwałość i zaufanie do Jehowy zostały z czasem wynagrodzone. Inny członek komitetu tak opowiada o początkach: „We trzech udaliśmy się do pewnego wpływowego lekarza, który wcześniej zajmował stanowisko ministra zdrowia. Byliśmy bardzo stremowani. W korytarzu przed jego gabinetem pomodliliśmy się do Jehowy, prosząc o śmiałość. Rozmowa okazała się naprawdę owocna, a lekarz wyraził chęć współpracy. Uświadomiłem sobie, że skoro jest z nami Jehowa, nie mamy powodów do obaw”.
Współpraca komitetów ze środowiskiem medycznym układa się coraz lepiej, o czym świadczy to, że lekarze zgadzają się zająć przypadkami, których leczenia jeszcze kilka lat temu wcale by się nie podjęli, gdyby nie mogli podać krwi. W październiku 2000 roku dwaj odważni chirurdzy zgodzili się zoperować sześciomiesięczną Beatrice z Demokratycznej Republiki Konga. U dziewczynki stwierdzono zarośnięcie dróg żółciowych i choć operacja udała się bez transfuzji, cała sprawa wywołała falę nieprzychylnych komentarzy.
Jednak oświadczenie prasowe profesora Lupando Munkonge, kierującego zespołem chirurgów, zamknęło usta krytykom. Profesor z szacunkiem wypowiedział się o stanowisku zajętym przez rodziców dziewczynki. Rozładowało to napiętą atmosferę wywołaną atakiem mediów. Dwa miesiące później telewizja wyemitowała film dokumentalny, który w pozytywnym świetle zaprezentował nasze stanowisko w kwestii leczenia zachowawczego i chirurgicznego bez użycia krwi.
„Operujcie mnie szybko”
Coraz mniej lekarzy odnosi się sceptycznie do podyktowanego sumieniem poglądu Świadków na stosowanie krwi. Obecnie nawet na wiejskich obszarach Afryki przeważa opinia, że metody alternatywne są bezpieczne, proste i skuteczne. Wielu pacjentów nauczyło się śmiało występować w obronie swoich praw. Dzięki gruntowniejszej znajomości pewnych istotnych kwestii potrafią teraz otwarcie wyrazić stanowisko zgodne z własnym sumieniem.
Okazuje się, że nawet dzieci umieją mówić „językiem ludzi wyuczonych” (Izaj. 50:4). Ośmioletni Nathan, który czekał na operację lewej kości udowej, powiedział lekarzom: „Proszę, operujcie mnie szybko, żebym nie stracił dużo krwi. Nie róbcie mi transfuzji, bo Jehowa i moi rodzice wam tego nie przebaczą”. Po operacji jeden z chirurgów pochwalił rodziców Nathana za to, że tak dobrze wychowali syna. Skromnie przyznał: „Po raz pierwszy mały pacjent przypomniał mi, jakie to ważne, by szanować Boga”.
„Polecamy siebie jako sług Bożych (...) w bezsennych nocach” — pisał apostoł Paweł. Bywa, że słudzy Jehowy nie śpią w nocy z powodu troski o pomyślność współwyznawców albo o rozwój prawdziwego wielbienia (2 Kor. 6:3-5). Braciom z KŁS zdarza się to dość często. Takie poświęcenie nie pozostaje niezauważone. Pewna siostra opowiada: „Brak mi słów, by w pełni wyrazić wdzięczność. Byłam zbudowana i podniesiona na duchu ofiarnością braci z komitetu — bezzwłocznie pośpieszyli mi z pomocą i o każdej porze byli do mojej dyspozycji. Kiedy po raz drugi w ciągu doby zabrano mnie na salę operacyjną, nie wpadłam w panikę. Ich zachęty bardzo mnie pokrzepiły”. Mimo rozmaitych ‛złych opinii’ Świadkowie Jehowy chętnie współpracują z personelem medycznym, czym polecają siebie jako sług Bożych (2 Kor. 6:8). A słysząc ‛dobre opinie’, są jeszcze bardziej zdecydowani, by zgodnie z nakazem Bożym „powstrzymywać się (...) od krwi”.
Kurs Usługiwania
„W wielu krajach grupa dwudziestu paru młodych mężczyzn mogłaby być postrzegana jako potencjalne źródło kłopotów” — zauważa Cyrus Nyangu, członek zambijskiego Komitetu Oddziału. „Tymczasem w 31 klasach Kursu Usługiwania przeszkolono wielu energicznych i ofiarnych chrześcijan, będących prawdziwym błogosławieństwem dla społeczności, które wspierają”. W sześciu krajach południowej Afryki działa w różnych gałęziach służby pełnoczasowej przeszło 600 absolwentów tego kursu. W Zambii stanowią oni ponad połowę nadzorców podróżujących. Dlaczego szkolenie to okazało się tak potrzebne i co dzięki niemu zdołano osiągnąć?
Od roku 1993, kiedy to naukę ukończyła pierwsza klasa, w Zambii nastąpił prawie 60-procentowy wzrost liczby głosicieli. Wciąż jednak przydałoby się więcej wykwalifikowanych mężczyzn do opieki nad zborami, zwłaszcza że środowisko wywiera silną presję, by zachowywać tradycje i zwyczaje sprzeczne z zasadami biblijnymi. Zwracając uwagę na to, jak bardzo są potrzebni wykwalifikowani pasterze i nauczyciele, pewien absolwent powiedział: „Problemem na naszym terenie jest to, że ludzie są skłonni tolerować zło. Nauczyłem się, że musimy stanowczo obstawać przy tym, co prawe, i ‛nie wychodzić poza to, co jest napisane’”.
Początkowo studenci są nienawykli do zdobywania tak rozległej i głębokiej wiedzy. Ale wykładowcy chętnie służą pomocą. Jeden z nich, Sarel Hart, mówi: „Uczenie każdej klasy było dla mnie jak prowadzenie wycieczki górskim szlakiem. Z początku nikt nikogo nie zna i wszyscy próbują się oswoić z nowym i trochę przerażającym otoczeniem. Bywa, że po drodze napotykają jakieś przeszkody. Kiedy je pokonują i kontynuują wspinaczkę, z czasem oglądając się wstecz, widzą, że te na pozór nieprzezwyciężone bariery nic już nie znaczą”.
Niejeden student wyraźnie dostrzegł, jak ogromne postępy duchowe zrobił dzięki kursowi. Elad, będący obecnie pionierem specjalnym, przyznaje: „Uważałem, że nie mam kwalifikacji do nauczania i że jestem zbyt młody, by brać na siebie poważniejsze obowiązki zborowe. Kurs uświadomił mi, że mogę być użyteczny. W 16-osobowym zborze, do którego początkowo zostałem skierowany, bracia mieli trudności z prowadzeniem owocnych studiów biblijnych. Przed wyruszeniem do służby kaznodziejskiej zaczęliśmy regularnie omawiać podawane wskazówki i ćwiczyć proponowane wstępy. W roku 2001 zbór ten liczył już 60 głosicieli, z czego 20 należało do grupy na oddaleniu”.
Miara powodzenia
Co sprawia, że Kurs Usługiwania daje tak dobre wyniki? „Podkreślamy znaczenie przejawiania pokory i tego, by nie myśleć o sobie więcej, niż należy” — wyjaśnia wykładowca Richard Frudd. „Pragniemy, żeby nasi absolwenci byli dojrzali, współczujący i umieli sobie radzić z trudnymi zadaniami, zachowując przy tym pogodę ducha. Jeżeli potrafią życzliwie odnosić się do drugich, pokazując, że chcą usługiwać, a nie być obsługiwani, to mamy poczucie, iż kurs osiągnął swój cel”.
Studenci mają podobne zdanie na ten temat. Emmanuel, absolwent 14 klasy, mówi: „Nie chodzi o to, by w przydzielonym zborze pośpieszenie korygować każdy drobiazg. Powinniśmy raczej koncentrować się na tym, by razem ze zborem uczestniczyć w najważniejszym dziele, głoszeniu dobrej nowiny”.
Pionier imieniem Moses opowiada: „Zrozumiałem, że Jehowa może się posłużyć najskromniejszym człowiekiem i że czasami wiedza i doświadczenie nie są najistotniejsze. Decydujące znaczenie ma miłość do członków zboru i ludzi na terenie, a także umiejętność współpracy z innymi”.
Większe zgromadzenia
Święta obchodzone przez starożytnych Izraelitów oraz ich „święte zgromadzenia” były radosnymi uroczystościami, pomagającymi skupiać się na sprawach duchowych (Kapł. 23:21; Powt. Pr. 16:13-15). Podobnie jest z nowożytnymi zgromadzeniami ludu Bożego. W Zambii nie odbywają się one w pięknych, nowoczesnych obiektach sportowych. Bracia budują tak zwane wioski kongresowe, a w nich niewielkie chaty, w których nocują.
Z czasem w takich miejscach wzniesiono trwalsze konstrukcje. Niekiedy jednak wyłaniały się problemy, których rozwiązanie wymagało pomysłowości. Nadzorca okręgu wspomina: „Na terenach, gdzie odbywały się zgromadzenia obwodowe, bracia przygotowywali dla mnie chatę, zazwyczaj zrobioną z trawy. Dookoła miejsc siedzących stawiali ogrodzenie. Obecni siadali na wymoszczonych trawą kopczykach ziemi. Za podium służyła czasami opuszczona termitiera — wyrównywano jej wierzchołek i mocowano na niej niewielką zadaszoną mównicę”.
Misjonarz Peter Palliser opowiada: „Na jednym ze zgromadzeń bracia postanowili zorganizować specjalne podwyższenie. Brat, który umiał się posługiwać materiałami wybuchowymi, przygotował teren i wysadził wierzchołek opuszczonego mrowiska mającego jakieś sześć metrów wysokości. W rezultacie powstał kopiec, na którym zrobiliśmy podium”.
Starają się uczestniczyć w zgromadzeniach
Miejsca zgromadzeń były zazwyczaj położone z dala od głównych dróg, a przez to trudno dostępne. Robinson Shamuluma wraca pamięcią do zgromadzenia z roku 1959: „Mniej więcej 15-osobową grupą jechaliśmy na rowerach do Kabwe w Prowincji Centralnej. Zabraliśmy ze sobą prowiant — mąkę kukurydzianą i suszone ryby. Nocą spaliśmy w buszu. W Kabwe wsiedliśmy do pociągu i w końcu, niemal po czterech dniach podróży, dotarliśmy na miejsce”.
Lamp Chisenga wspomina brata, który z sześciorgiem dzieci wybrał się w 130-kilometrową podróż na zgromadzenie — pieszo i rowerem. „Wzięli na drogę pieczony maniok, orzeszki ziemne i masło orzechowe. Choć było to niebezpieczne, nieraz musieli nocować w buszu”.
Gdy Wayne Johnson usługiwał w charakterze nadzorcy okręgu, również zwrócił uwagę na wysiłki, na jakie zdobywa się wielu braci, by korzystać ze zgromadzeń: „Pewien pionier specjalny jechał prawie cały tydzień na rowerze. Inni dotarli na platformie ciężarówki. Wiele osób przybywało na miejsce już na początku tygodnia. Wieczorami bracia siadali przy ogniskach i śpiewali. Do służby wyruszało czasami tylu głosicieli, że opracowywaliśmy teren trzy razy w ciągu tygodnia”.
Niezrażeni utrudnieniami
Duże zgromadzenia są dla braci źródłem sił i zachęt. Obecnie takie spotkania często zyskują sobie dobrą prasę. Ale w czasach przemian politycznych, zwłaszcza w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, patrzono na nie podejrzliwie. Niektórzy przedstawiciele władzy za wszelką cenę starali się ograniczyć naszą działalność. Ze względu na odmowę śpiewania hymnu państwowego policja nie chciała wydawać braciom zezwoleń na urządzanie publicznych zgromadzeń. Później wprowadzono ograniczenia dotyczące liczby obecnych. „W roku 1974 Świadkowie Jehowy po raz ostatni spotkali się na terenie otwartym” — wspomina Darlington Sefuka. „Zgodnie z zarządzeniem ministra spraw wewnętrznych na każdym publicznym zebraniu trzeba było obowiązkowo odśpiewać hymn i wywiesić flagę”. Na szczęście braciom pozwolono spotykać się w Salach Królestwa i w obrębie ogrodzenia wokół nich. Aby dostosować się do tych warunków, Biuro Oddziału podjęło starania, by zgromadzenia obwodowe organizować w Salach Królestwa. Z programu często korzystały wtedy najwyżej dwa zbory.
Również zgromadzenia okręgowe odbywały się na małą skalę. „Zamiast jednego dużego mieliśmy 20 mniejszych” — opowiada brat, który brał udział w organizacji zgromadzeń. „W przygotowanie programu oraz pracę poszczególnych działów zaangażowanych było mnóstwo braci, gdy więc uchylono zakaz, nie brakowało doświadczonych mężczyzn do organizacji mniejszych i większych zgromadzeń”.
Chrzest
Od początku lat czterdziestych pilnie zważano, by osoby zgłaszające się do chrztu w pełni rozumiały znaczenie tego kroku. Niektórym ciężko było całkowicie zerwać z „Babilonem Wielkim” i fałszywymi praktykami religijnymi (Obj. 18:2, 4). Dodatkową trudność stanowił fakt, że niewiele osób umiało dobrze czytać, a do zborów często nie docierała wystarczająca ilość pomocy do studiowania Biblii. W związku z tym nadzorcy obwodu i okręgu przeprowadzali rozmowę z każdym kandydatem do chrztu, by sprawdzić, czy odpowiada wymaganiom. Geoffrey Wheeler, absolwent 33 klasy Szkoły Gilead, wspomina: „Obserwowaliśmy uważnie, czy dzieci, których matki pragnęły się ochrzcić, nie mają jakichś talizmanów lub magicznych paciorków. Kandydatów było tak wielu, że często w tygodniu zgromadzenia dzień w dzień kładliśmy się spać dopiero po północy”. Z czasem nie było już potrzeby przeprowadzania takich rozmów, do czego przyczyniła się życzliwa pomoc udzielona starszym zboru przez nadzorców podróżujących, nowe publikacje, takie jak książka „Słowo Twoje jest pochodnią dla nóg moich”, oraz dalsze usprawnienia organizacyjne.
Trema!
Kostiumowe dramaty biblijne należą do szczególnie lubianych punktów zgromadzeń okręgowych. Każdy z aktorów stara się jak najlepiej wyrazić emocje granej postaci, a trzeba przyznać, że Zambijczycy nie mają trudności z ekspresją sceniczną. Frank Lewis, który działał jako misjonarz, a teraz jest członkiem rodziny Betel w USA, opowiada: „Na początku nie mieliśmy kaset z nagraniem dramatu. Odtwórcy poszczególnych ról musieli się uczyć swoich kwestii na pamięć. Pamiętam zgromadzenie w Prowincji Północnej, gdzie wystawialiśmy nasz pierwszy dramat, opowiadający historię Józefa. Ponieważ nie otrzymaliśmy tekstu na czas, ćwiczyliśmy do późna w nocy, by wszyscy dobrze opanowali role. W trakcie przedstawienia doszliśmy do momentu, w którym żona Potyfara krzyczy do męża, że Józef usiłował ją zgwałcić. Tymczasem brata grającego Potyfara ogarnęła taka trema, że uciekł ze sceny. Stałem za kulisami jako sufler, więc szybko przypomniałem mu początek jego kwestii i z powrotem wypchnąłem go przed widownię. Rolę męża rozsierdzonego na niedoszłego gwałciciela odegrał naprawdę sugestywnie! Choć o mały włos nie doszło do wpadki, za każdym razem, gdy czytam to sprawozdanie biblijne, myślę sobie: ‚Kto wie, może rozzłoszczony Potyfar też wyszedł z pokoju, pozbierał myśli i dopiero wtedy wrócił, by zwymyślać Józefa!’”
Kiedy w roku 1978 władze zniosły restrykcje dotyczące wielkości zgromadzeń, rozpoczęto przygotowania do zgromadzenia pod hasłem „Zwycięska wiara”. Brat, który był wtedy nadzorcą obwodu, relacjonuje: „Postanowiliśmy wystawić wszystkie dramaty z poprzednich lat, kiedy to spotykaliśmy się w Salach Królestwa. Zgromadzenie trwało pięć dni i każdego dnia mieliśmy jedno przedstawienie. Nadrobiliśmy zaległości! Było to coś wspaniałego, choć zarazem stanowiło nie lada wyzwanie dla przedstawiciela z Betel, który musiał wziąć udział w próbach każdego dramatu. Pracy było co niemiara!”
„Z przekonaniem mogę powiedzieć, że nigdy nie uczestniczyłem w radośniejszych zgromadzeniach” — mówi jeden z członków Komitetu Oddziału. „Rano całe rodziny, czyste i schludne, wychodzą ze swych chat. Porządnie ubrane, stawiają się w komplecie przed Jehową. Choć zazwyczaj siedzą w pełnym słońcu, przez cały dzień słuchają w skupieniu. To cudowny widok”. Wspólne spotkania są dla Świadków Jehowy zasadniczym elementem wielbienia Boga (Hebr. 10:24, 25). Nawet gdy czują się „zasmuceni” — czy to z powodu problemów osobistych, czy też z powodu nacisków ze strony przeciwników religijnych — dzięki uczestnictwu w większych zgromadzeniach mogą być „zawsze radośni” (2 Kor. 6:10).
Budowa Sal Królestwa
„Piszę ten list, by wspomnianemu powyżej zborowi nadać prawo własności do tej ziemi. Przekazuję im ją w użytkowanie wieczyste, mogą tu być przez 150 lat. Dopóki nie nastanie raj, nikt nie ma prawa ich niepokoić” (wódz Kalilele).
Już na początku ubiegłego stulecia poszukujący prawdy mieszkańcy południowej Afryki uświadomili sobie potrzebę spotykania się w celu oddawania czci Bogu. Około roku 1910 William Johnston poinformował, że szybko rozrastające się grupy wznoszą z tradycyjnych materiałów budowlanych miejsca zebrań, mogące pomieścić nawet 600 osób. Wielu braci odnosiło się do takich przedsięwzięć z entuzjazmem, jednak nie wszyscy podzielali ten zapał. Holland Mushimba, który zetknął się z prawdą na początku lat trzydziestych, wspomina: „Chociaż zachęcano do organizowania zebrań, tutejsi bracia nie przywiązywali dużej wagi do posiadania stałego miejsca spotkań. Zbieraliśmy się w cieniu dużego drzewa lub na czyimś podwórku. Powołując się na Łukasza 9:58, niektórzy rozumowali następująco: Skoro nawet Jezus nie miał żadnej sali, dlaczego my mielibyśmy ją budować?”
Przed rokiem 1950 wznoszono zazwyczaj proste, nietrwałe konstrukcje z nieobrobionego drewna i gliny. Mieszkający na obszarze silnie uprzemysłowionego Pasa Miedziowego Ian Fergusson przekonał dyrektora pewnej kopalni, by wydzielił działkę pod Salę Królestwa. W roku 1950 w Wusikili zbudowano pierwszą Salę. Minęło dziesięć lat, zanim bracia opracowali typowy projekt budowlany. Pierwszą Salą powstałą na jego podstawie był porządny budynek o płaskim dachu, który kosztował około 12 000 zambijskich kwacha. Dzisiaj ta spora niegdyś kwota stanowi równowartość niespełna trzech dolarów!
Ponieważ Świadkowie odmawiali nabycia legitymacji partyjnych, wciąż byli zaciekle atakowani przez patriotyczne bojówki. Miejsca spotkań podpalano. Obawiając się dalszych napaści, niektórzy bracia doszli do wniosku, że zamiast budować Sale Królestwa, lepiej będzie spotykać się pod gołym niebem. Na początku lat siedemdziesiątych nasiliły się restrykcje, wskutek czego coraz trudniej było kupić parcelę. Chociaż Świadkowie Jehowy byli dobrze znani z tego, że nie popierają żadnej partii politycznej, władze w niektórych regionach wymagały, by do każdego podania załączać legitymacje partyjne.
Wiston Sinkala opowiada: „Nie mogliśmy nabyć działki, nie mówiąc już o uzyskaniu pozwolenia na budowę. Kiedy oświadczyliśmy radnym miejskim, że pozwiemy ich do sądu, wzięli to za żart. Znaleźliśmy jednak dobrego adwokata i po dwóch latach sąd wydał wyrok na naszą korzyść, zobowiązując radnych do udostępnienia nam parceli. Sprawa ta utorowała drogę do dalszych swobód”.
Czarny koń
Zbory rzadko otrzymywały działki z tytułem własności. Choć często znajdowano niezagospodarowany teren, bez odpowiednich dokumentów nie można było postawić trwałego obiektu. Ze względu na wysoką cenę materiałów budowlanych często wykorzystywano blachę oraz puste beczki po paliwie, które rozcinano, prostowano, a następnie przybijano do drewnianej ramy. Pewien starszy opowiada: „Pokryliśmy blachę smołą, więc z daleka nasza Sala wyglądała jak ogromny czarny koń. Wewnątrz panował nieznośny upał”.
Były nadzorca obwodu mówi: „Kiedy myślę o tym z perspektywy czasu, czuję się trochę nieswojo, nazywając te konstrukcje Salami Królestwa. Naprawdę nie nadawały się do tego, by reprezentować Najwyższego Boga, Jehowę”.
Niektóre zbory spotykały się w wynajętych salach. Choć takie rozwiązanie nie wymagało dużych nakładów finansowych, nastręczało innych problemów. Siostra Edrice Mundi, która w latach siedemdziesiątych należała do jedynego anglojęzycznego zboru w Lusace, wspomina: „Wynajmowaliśmy salę, gdzie organizowano też dyskoteki. Co sobota ludzie pili i tańczyli do białego rana, a my musieliśmy wcześnie w niedzielę wszystko posprzątać. Unosił się tam odór piwa i papierosów; naprawdę nie było to miejsce nadające się do wielbienia Jehowy”.
Mąż Edrice, Jackson, dodaje: „Pewnej niedzieli w połowie zebrania wszedł młody mężczyzna, przemaszerował przez salę, wziął skrzynkę z piwem, którą zostawił poprzedniego wieczora, i wyszedł jak gdyby nigdy nic”. Zrozumiałe więc, że bracia marzyli o własnych Salach Królestwa!
Historyczne postanowienie
W miarę jak coraz więcej ludzi dawało posłuch orędziu Królestwa, potrzeba budowania schludnych miejsc zebrań stawała się tym pilniejsza. Chociaż bracia byli pełni zapału i gorliwości, niektórzy ledwo wiązali koniec z końcem, nie mówiąc już o finansowaniu budowy Sali Królestwa. Jehowa, którego ręka nigdy nie jest za krótka, miał w zanadrzu miłą niespodziankę.
Kiedy ustalono, że w 40 krajach rozwijających się potrzeba przeszło 8000 Sal Królestwa, Ciało Kierownicze postanowiło przyśpieszyć ich wznoszenie. Tymczasem w pewnych rejonach brakowało zarówno fachowców, jak i narzędzi. Co więcej, sporo zborów nie mogło sobie pozwolić na spłatę wysokiej pożyczki. A ponieważ liczba głosicieli gwałtownie rosła, niektóre biura oddziału miały trudności z opracowaniem praktycznego programu budowlanego. W związku z tym Ciało Kierownicze utworzyło w Stanach Zjednoczonych komitet projektowo-budowlany, który miał nadzorować przedsięwzięcia realizowane w różnych częściach świata. Opracowano wskazówki dotyczące budowy Sal Królestwa w uboższych krajach, a do udziału w zagranicznych projektach wyznaczono ochotników mających odpowiednie kwalifikacje.
Niekiedy trzeba było zerwać ze stereotypami, jeśli chodzi o mentalność czy metody pracy. Na przykład w Zambii na budowach kobiety zwykle czerpały wodę, nosiły piasek i gotowały. Tymczasem nasze brygady angażowały siostry bezpośrednio do prac budowlanych, dzięki czemu w pełni wykorzystywano dostępną siłę roboczą.
Pewien wódz z Prowincji Wschodniej nie wierzył własnym oczom, gdy zobaczył, że siostra stawia ścianę Sali Królestwa. Zawołał: „W życiu nie widziałem, by kobieta murowała — i to jeszcze tak dobrze! Co za szczęście, że mogłem to zobaczyć”.
„Nasz duchowy szpital”
Program budowy Sal Królestwa wywiera głęboki wpływ na lokalne społeczności. Osoby, które wcześniej były obojętnie lub wrogo nastawione do Świadków Jehowy, stają się bardziej przychylne. Na przykład pewien wódz w Prowincji Wschodniej, który nie od razu wyraził zgodę na wzniesienie w jego okolicy Sali Królestwa, powiedział: „Gdy początkowo się wam sprzeciwiałem, byłem pod wpływem duchownych innych wyznań. Teraz widzę, że wasza obecność tutaj przynosi korzyści. Ten piękny budynek to nasz duchowy szpital”.
Chrześcijanie nie szczędzą trudu, by ogłaszać „dobrą nowinę o królestwie” (Mat. 24:14; 2 Kor. 6:5). Ale duch święty pobudza członków ludu Bożego również do tego, by z zapałem popierali sprawy Królestwa przez wznoszenie odpowiednich miejsc spotkań. Zbory zyskują w ten sposób dodatkową motywację. Pewien brat powiedział: „Teraz będąc w służbie kaznodziejskiej, nie wahamy się zapraszać ludzi na nasze zebrania, gdyż wiemy, że przyjdą nie do jakiejś szopy, lecz do Sali Królestwa, która przynosi chwałę Jehowie”.
Inny brat mówi: „My może nie zasługujemy na to, by w buszu mieć taką ładną Salę, ale zasługuje na nią Jehowa. Jestem szczęśliwy, że zadbane miejsca wielbienia przysparzają Mu chwały”.
Praca nadzorców podróżujących
Sługom Bożym potrzebna jest wytrwałość (Kol. 1:24, 25). Przykładem osób, które poświęcają się dla spraw Królestwa, są nadzorcy podróżujący. Jako pasterze troskliwie wspierają zbory i w ten sposób okazują się „darami w ludziach” (Efez. 4:8; 1 Tes. 1:3).
Pod koniec lat trzydziestych XX wieku przeszkolono zdolnych mężczyzn do pracy w charakterze sług strefy i sług rejonowych, czyli dzisiejszych nadzorców obwodu i okręgu. „Odwiedzanie zborów nie było łatwe” — wspomina James Mwango. „Co prawda dostaliśmy rowery, ale bracia, którzy pomagali nam nieść bagaże, szli pieszo. Dotarcie do kolejnego zboru zabierało nam kilka dni. W każdym zborze zatrzymywaliśmy się dwa tygodnie”.
„Od razu zemdlał”
Podróżowanie po terenach wiejskich nie od dziś wiąże się z dużymi przeszkodami. Robinson Shamuluma, obecnie będący już po osiemdziesiątce, odwiedzał zbory razem z żoną, Julianą. Pamięta, jak przed laty podczas pory deszczowej złapała ich wyjątkowo silna ulewa. Gdy ustała, mogli wznowić podróż — tyle że musieli przebrnąć przez błoto sięgające po siodełka rowerów! Po dotarciu na miejsce Juliana była tak wyczerpana, że ledwie miała siłę, by napić się wody.
Enock Chirwa, który w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych usługiwał jako nadzorca obwodu i okręgu, mówi: „Poniedziałek, dzień podróży, był naprawdę ciężki. Ale kiedy już dotarliśmy do zboru, zapominaliśmy o trudach. Przebywanie wśród braci sprawiało nam mnóstwo radości”.
Duże odległości i niesprzyjające warunki nie były jedynymi utrudnieniami. Pewnego dnia Lamp Chisenga podróżował do zboru na północy kraju w towarzystwie dwóch braci. Na drodze zamajaczyło im w oddali jakieś zwierzę. „Nie mogliśmy go rozpoznać” — opowiada brat Chisenga. „Zwierzę siedziało jak pies. ‚Widzicie, co to jest?’ — dopytywałem się. ‚Widzicie?’ Nagle jeden z moich towarzyszy poznał, że to lew. Krzyknął ze strachu i od razu zemdlał. Postanowiliśmy więc przeczekać, aż lew zniknie w buszu”.
John Jason i jego żona, Kay, którzy spędzili w Zambii 26 lat, między innymi w służbie okręgowej, nauczyli się przejawiać cierpliwość w obliczu „trudności technicznych”. John opowiada: „Pamiętam, jak kiedyś ponad 150 kilometrów jechaliśmy na zepsutych resorach, nie mając ani części zapasowych, ani możliwości wezwania pomocy. W końcu samochód zupełnie wysiadł. Byliśmy unieruchomieni w przegrzanym aucie, więc pozostało nam tylko schłodzić silnik resztą wody i przygotować ostatnią filiżankę herbaty. Spoceni i zmęczeni tkwiliśmy na odludziu i modliliśmy się do Jehowy o pomoc. O trzeciej po południu przejeżdżała tamtędy furgonetka z drogowcami, pierwszy pojazd tego dnia. Widząc nasze rozpaczliwe położenie, drogowcy zaproponowali, że wezmą nas na hol. Dotarliśmy do braci tuż przed zmrokiem”.
Potrzeba zaufania
W takich warunkach nadzorcy podróżujący często się przekonują, że warto pokładać ufność nie we własnych umiejętnościach ani dobrach materialnych, lecz w znacznie pewniejszych źródłach wsparcia — w Jehowie Bogu i chrześcijańskiej społeczności braci (Hebr. 13:5, 6). „Już po trzech tygodniach pracy w okręgu znaleźliśmy się w przykrej sytuacji” — opowiada Geoffrey Wheeler. „Przybyliśmy na miejsce, gdzie w weekend miało się odbyć zgromadzenie. Ktoś dał mi niesprawną maszynkę do gotowania. Był gorący wietrzny dzień, więc kiedy ją zapaliłem, buchnął wielki płomień. Ogień szybko wymknął się spod kontroli — zajął przednią oponę naszego land-rovera i ogarnął cały samochód”.
Jednak na stracie samochodu się nie skończyło. Geoffrey ciągnie swą opowieść: „W aucie w czarnej stalowej skrzyni mieliśmy ubrania — nie spaliły się, lecz skurczyły! Bracia podbiegli do samochodu od strony niezajętej ogniem i uratowali nasze posłanie, jedną koszulę i maszynę do pisania. Byliśmy wdzięczni, że zachowali się tak przytomnie!” Reszta rzeczy przepadła, a tymczasem Geoffrey z żoną mieli wrócić do miasta dopiero za dwa miesiące. Jak sobie poradzili? Geoffrey mówi: „Pewien brat pożyczył mi krawat, a wykład wygłosiłem w gumowych kaloszach. Przetrwaliśmy, a bracia robili, co mogli, by pocieszyć swojego niedoświadczonego nadzorcę okręgu”.
Bezpieczne łóżko
Miłość i troska okazywane przez zbory ‛podążające drogą gościnności’ pomagają nadzorcom podróżującym i ich żonom kontynuować ofiarną służbę. Można by bez końca opowiadać o tym, jak bracia — często sami będący w potrzebie — życzliwie zaspokajają potrzeby nadzorców, którzy są im za to niezmiernie wdzięczni (Rzym. 12:13; Prz. 15:17).
Kwatery dla nadzorców są zazwyczaj bardzo skromne, ale zawsze udostępniane z miłością. Fred Kashimoto, który na początku lat osiemdziesiątych usługiwał jako nadzorca obwodu, pamięta, jak pewnego wieczoru przybył do wioski w Prowincji Północnej. Gospodarze serdecznie go przywitali w swym małym domku, a jego walizki postawili na dużym stole, którego nogi miały jakieś 1,5 metra wysokości. Gdy zrobiło się późno, brat Kashimoto zapytał: „Gdzie będę spał?”
„Tutaj” — odpowiedzieli bracia, wskazując na stół. Ponieważ w całej okolicy roiło się od węży, zapewnili nadzorcy najbezpieczniejsze posłanie. Na wymoszczonym trawą stole brat Kashimoto ułożył się do snu.
Na terenach wiejskich bracia często ofiarowują coś z własnej hodowli. Brat Wheeler wspomina z uśmiechem: „Kiedyś dostaliśmy kurczaka. Przed zmrokiem umieściliśmy go na żerdzi w latrynie. Ale to głupie stworzenie zeskoczyło prosto do dziury. Zdołaliśmy wyciągnąć je motyką. Żona wyszorowała potem kurczaka w gorącej wodzie z mydłem i dużą ilością środka odkażającego. Ugotowaliśmy go pod koniec tygodnia — smakował wybornie!”
Jasonowie korzystali z podobnej szczodrości. „Nieraz dostawaliśmy od braci żywy drób” — opowiada John. „Jeździliśmy po naszym okręgu z kurą w niedużym koszyku. Co rano znosiła jajko, więc wcale nie zamierzaliśmy jej zjeść. Kiedy pakowaliśmy się przed wyjazdem na nowy teren, wyraźnie dała nam do zrozumienia, że chce jechać z nami”.
Filmy
Począwszy od roku 1954 prowadzono dynamiczną kampanię informacyjną, posługując się filmem Społeczeństwo Nowego Świata w działaniu oraz innymi filmami Towarzystwa. „Zachęciła ona wielu do wysilania się w służbie i w zborze” — napisano w sprawozdaniu z Biura Oddziału. Zainspirowani filmem uczestnicy zgromadzenia pracujący przy demontażu sceny powtarzali sobie: „Zróbmy to jak ‚Społeczeństwo Nowego Świata’”. Chodziło oczywiście o to, by zrobić to z werwą! W pierwszym roku film obejrzało przeszło 42 000 widzów, w tym przedstawiciele rządu i pracownicy oświatowi. Wywarł na nich duże wrażenie. Dzięki niemu ponad milion Zambijczyków poznało bliżej Świadków Jehowy i ich chrześcijańską organizację.
Wayne Johnson wspomina reakcję widzów: „Filmy przyciągały ludzi z dalekich stron i dużo ich uczyły o organizacji Jehowy. W trakcie projekcji często rozlegały się entuzjastyczne, długie oklaski”.
Przez pewien czas filmy Towarzystwa wyświetlano w soboty w trakcie popołudniowej sesji zgromadzenia obwodowego. Takie projekcje w buszu były ekscytującym wydarzeniem. Wywoływały żywy oddźwięk, choć Afrykanie nieobeznani z realiami życia w innych stronach świata błędnie rozumieli niektóre sceny. Na przykład jeden z filmów ukazywał tłum ludzi wychodzących z nowojorskiego metra. Wielu widzów myślało, że to zmartwychwstanie! Tak czy owak, filmy przybliżyły ludziom społeczność Świadków Jehowy. Czasy jednak się zmieniały, a pod wpływem nastrojów nacjonalistycznych sporo Zambijczyków zaczęło okazywać braciom wrogość. Członkowie zborów i nadzorcy podróżujący mieli stanąć w obliczu sytuacji wymagających wielkiej wytrwałości.
Sprzeciw czynników politycznych
Dnia 24 października 1964 roku Rodezja Północna uniezależniła się od Wielkiej Brytanii i przyjęła nazwę Republika Zambii. W okresie tym nasiliły się napięcia na tle politycznym. Neutralność Świadków Jehowy błędnie interpretowano jako milczące poparcie dla rządów kolonialnych.
Lamp Chisenga wspomina z tamtego okresu podróż w okolice jeziora Bangueulu. Planował dotrzeć łodzią do wysepek, gdzie mieszkali bracia trudniący się rybołówstwem. Pierwszy etap podróży pokonał autobusem. Gdy wysiadł, poproszono go o pokazanie legitymacji partyjnej. Oczywiście jej nie miał, więc aktywiści partyjni zabrali mu teczkę. Wtedy jeden z nich zobaczył napis „Strażnica”. Dał głośny sygnał gwizdkiem i zaczął krzyczeć: „Strażnica! Strażnica!”
W obawie przed rozruchami któryś z funkcjonariuszy wepchnął Lampa wraz z bagażem z powrotem do autobusu. Zleciał się tłum ludzi, którzy zaczęli rzucać kamieniami w drzwi, okna i koła pojazdu. Kierowca dodał gazu i nie zatrzymując się, przejechał jakieś 90 kilometrów do miasta Samfya. Przez noc sytuacja się uspokoiła. Następnego ranka Lamp, niezrażony zajściami z poprzedniego dnia, wsiadł do łodzi, by dotrzeć do małych zborów rozsianych dookoła jeziora.
Nadzorcy podróżujący polecają siebie jako sług Bożych między innymi „w wielkiej wytrwałości” (2 Kor. 6:4). Fanwell Chisenga, którego obwód rozciągał się wzdłuż rzeki Zambezi, zauważa: „Służba nadzorcy obwodu wymaga całkowitego oddania i ofiarności”. On sam odbywał długie podróże w starych, przeciekających czółnach po rzece zamieszkiwanej przez hipopotamy, które gdy się rozzłoszczą, potrafią przełamać czółno niczym suchą gałązkę. Co pomogło mu wytrwać? Patrząc z uśmiechem na zdjęcie członków pewnego zboru, którzy odprowadzili go na brzeg rzeki, Fanwell mówi, że zachętą byli duchowi bracia i siostry. Z zadumą w głosie pyta: „Czy gdziekolwiek indziej w tym złym świecie mógłbyś znaleźć takie szczęśliwe twarze?”
Neutralność
„Żaden żołnierz nie daje się wplątać w sprawy doczesnego życia, aby się podobać temu, który go do wojska powołał” — napisał apostoł Paweł (2 Tym. 2:4, Biblia warszawska). Chcąc się całkowicie stawić do dyspozycji swego Wodza, Jezusa Chrystusa, prawdziwi chrześcijanie nie angażują się w polityczne ani religijne sprawy tego świata, choć taka neutralna postawa wiąże się z różnymi uciskami (Jana 15:19).
Podczas II wojny światowej wielu braci doznało brutalnego traktowania za „brak patriotyzmu”. „Starszych mężczyzn, którzy nie zgodzili się służyć w wojsku, rzucano na ciężarówkę jak worki z kukurydzą” — wspomina Benson Judge, który później został gorliwym nadzorcą podróżującym. „Słyszeliśmy, jak mówią: Tidzafera za Mulungu”, co znaczy: „Dla Boga gotowi jesteśmy umrzeć”.
Mukosiku Sinaali nie był jeszcze wtedy ochrzczony, ale dobrze pamięta, że w czasie wojny często wynikała kwestia neutralności. „Każdy miał obowiązek wykopywać i zbierać korzenie pnącza zwanego mambongo, z którego otrzymuje się cenny lateks. Korzenie mambongo obierano i rozbijano, by uzyskać materiał do wyrobu żołnierskich butów. Świadkowie nie chcieli zajmować się zbieraniem ze względu na związek tej pracy z popieraniem wojny. Byli z tego powodu karani i piętnowani jako ‚niepożądany element’”.
Za taki „niepożądany element” został uznany Joseph Mulemwa. Pochodził z Rodezji Południowej, a w roku 1932 przeprowadził się do Prowincji Zachodniej w Rodezji Północnej. Oskarżono go o to, że buntuje mieszkańców, by nie uprawiali pól, gdyż „zbliża się Królestwo”. Ten bezpodstawny zarzut rozpuszczał wrogo nastawiony duchowny z misji w Mavumbo. Josepha aresztowano i skuto kajdanami razem z człowiekiem chorym umysłowo. Niektórzy mieli nadzieję, że szaleniec zrobi mu krzywdę. Tymczasem Joseph zdołał go uspokoić. Po wyjściu na wolność dalej głosił i odwiedzał zbory. Pozostał wierny Jehowie do śmierci w połowie lat osiemdziesiątych.
Wzmocnieni do przetrwania przeciwności
Pod wpływem nastrojów nacjonalistycznych oraz napiętej sytuacji społecznej zaczęto atakować osoby, którym sumienie nie pozwalało uczestniczyć w życiu politycznym. Chociaż atmosfera w kraju była niespokojna, w roku 1963 w Kitwe zorganizowano pięciodniowe zgromadzenie pod hasłem „Odważni słudzy”, które pokazało, że lud Jehowy cieszy się pokojem i jednością. Przybyło na nie prawie 25 000 delegatów — sporo z nich miało namioty i przyczepy kempingowe. Program przedstawiono w czterech językach. Ważnym punktem było przemówienie Miltona Henschela, poświęcone stosunkowi chrześcijan do państwa. Frank Lewis wspomina: „Zachęcił nas, byśmy pomagali braciom zrozumieć kwestię neutralności. Z radością przyjęliśmy te aktualne wskazówki — czekały nas ciężkie próby, ale większość głosicieli dochowała w nich wierności Jehowie!”
W latach sześćdziesiątych na zambijskich Świadków spadły brutalne prześladowania połączone z niszczeniem mienia. Burzono ich domy i Sale Królestwa. Na szczęście władze podjęły stosowne działania i uwięziły wielu awanturników. Kiedy Rodezję Północną przekształcono w Republikę Zambii, Świadków Jehowy szczególnie interesowała gwarancja przestrzegania podstawowych praw człowieka, zawarta w nowej konstytucji. Wkrótce jednak osoby ogarnięte uczuciami patriotycznymi miały obrać za cel niczego niepodejrzewające ofiary.
Symbole narodowe
W czasach kolonialnych karano dzieci Świadków Jehowy, gdy ze względów religijnych nie pozdrawiały flagi brytyjskiej albo nie śpiewały hymnu państwowego. Kiedy w tej sprawie został złożony protest, władze oświatowe złagodziły swoje stanowisko, oświadczając: „Wasz stosunek do flagi jest dobrze znany i respektowany, toteż w żaden sposób nie należy karać dzieci, które nie oddają honoru sztandarowi”. Uchwalenie nowej konstytucji wzbudziło nadzieję, że odtąd będą chronione podstawowe swobody obywatelskie, takie jak wolność sumienia, myśli i wyznania. Okazało się jednak, że wprowadzenie nowych symboli narodowych — flagi i hymnu — rozbudziło uczucia patriotyczne. W szkołach z zapałem organizowano codzienne ceremonie pozdrawiania sztandaru i śpiewania hymnu. Niektórych młodych Świadków zwalniano z udziału w takich uroczystościach, ale wielu innych bito, a nawet wyrzucono ze szkoły.
Nowa ustawa oświatowa, uchwalona w roku 1966, dawała podstawy do optymizmu, gdyż upoważniała rodziców lub opiekunów do zwolnienia dziecka z udziału w uroczystościach religijnych. W rezultacie sporo uczniów ponownie przyjęto do szkół. Niestety, krótko potem — bez podawania tego do wiadomości publicznej — ustawę uzupełniono o rozporządzenie, które flagę i hymn definiowało jako świeckie symbole kształtujące świadomość narodową. Chociaż bracia prowadzili w tej sprawie rozmowy z władzami, do końca roku 1966 wydalono ze szkół ponad 3000 dzieci obstających przy chrześcijańskiej neutralności.
Feliya nie ma prawa do nauki
W końcu sytuacja dojrzała do tego, by sprawdzić, czy takie wydalenia są zasadne. Postanowiono zająć się przypadkiem Feliyi Kachasu, która choć była wzorową uczennicą, została wyrzucona ze szkoły w Buyantanshi na terenie Pasa Miedziowego. Frank Lewis opowiada: „W sądzie reprezentował nas pan Richmond Smith. Sprawa nie była łatwa, gdyż wnosiliśmy ją przeciwko rządowi. Ale już wcześniej, słysząc z ust Feliyi wyjaśnienie, dlaczego nie pozdrawia flagi, pan Smith zdecydował, że podejmie się tej sprawy”.
Dailes Musonda, która w tamtym czasie chodziła do szkoły w Lusace, mówi: „Gdy rozpoczął się proces, byliśmy pełni nadziei na wygraną. Na rozprawy przyjeżdżali bracia z miasta Mufulira. Razem z siostrą też otrzymałyśmy zaproszenie. Pamiętam, jak Feliya stała w sądzie, ubrana w biały kapelusz i jasną sukienkę. Proces trwał trzy dni. W kraju działało jeszcze wtedy kilku misjonarzy; zjawili się bracia Phillips i Fergusson. Myśleliśmy, że ich obecność pomoże”.
Przewodniczący składu sędziowskiego doszedł do następującego wniosku: „Nic nie wskazuje na to, by Świadkowie Jehowy zamierzali w jakikolwiek sposób okazać brak szacunku dla hymnu państwowego i flagi”. Niestety, jednocześnie orzekł, że uroczystości szkolne mają charakter świecki i Feliya, mimo szczerości swych przekonań, nie może na mocy ustawy oświatowej domagać się zwolnienia z udziału w tych ceremoniach. Zdaniem sędziego uroczystości te służyły interesom bezpieczeństwa narodowego. Nigdy nie wyjaśniono, jak nałożenie takiego obowiązku na osobę nieletnią miałoby przysłużyć się narodowi. Tak czy owak, za trzymanie się swych chrześcijańskich przekonań Feliya została pozbawiona możliwości kształcenia się!
Dailes wspomina: „Byliśmy rozczarowani. Pozostawiliśmy jednak wszystko w rękach Jehowy”. Na skutek wzmagającej się presji Dailes i jej siostra musiały w roku 1967 przerwać naukę. Do końca roku 1968 ze szkół wyrzucono prawie 6000 dzieci Świadków Jehowy.
Ograniczenia nałożone na zgromadzenia publiczne
W myśl ustawy o porządku publicznym z roku 1966 wszelkie zgromadzenia dostępne dla ogółu należało rozpoczynać hymnem państwowym. Świadkowie Jehowy musieli więc zrezygnować z zapraszania na swe zgromadzenia osób postronnych. Stosując się do oficjalnych przepisów, bracia zaczęli urządzać większe spotkania w miejscach prywatnych — często wokół Sal Królestwa, za ogrodzeniem z trawy. Sporo zaciekawionych ludzi przychodziło popatrzeć, co się dzieje, i w rezultacie liczba obecnych stale wzrastała. Na uroczystość Pamiątki w roku 1967 przybyło 120 025 osób.
„W tym okresie zdarzały się wybuchy gwałtownych prześladowań” — wspomina Lamp Chisenga. „W okolicy miasta Samfya brat Mabo ze zboru Katansha został śmiertelnie pobity przez motłoch. Niekiedy napadano na uczestników zebrań, spalono też wiele Sal Królestwa. Jednak władze odnosiły się do Świadków z szacunkiem, a część prześladowców aresztowano i ukarano”.
Własne lotnictwo!
Przeciwnicy ciągle wysuwali pod adresem Świadków Jehowy pomówienia, twierdząc, że są oni niezwykle bogaci i zamierzają przejąć władzę. Pewnego dnia w Biurze Oddziału w Kitwe niezapowiedzianie zjawił się sekretarz rządzącej partii. Jego przybycie poprzedził tłum policjantów, którzy stanęli przy bramie. Na spotkaniu z braćmi sekretarz dał się ponieść emocjom. „Pozwoliliśmy wam wznieść te budynki” — powiedział podniesionym głosem. „I do czego wam one służą? Czy to siedziba waszego rządu?”
Niektórzy przedstawiciele władz dawali wiarę fałszywym pogłoskom. W Prowincji Północno-Zachodniej policja próbowała przerwać zgromadzenie przy użyciu gazu łzawiącego. Bracia zdołali wysłać pilny telegram do Biura Oddziału. Pewien cudzoziemski rolnik udostępnił niewielki samolot, aby bracia z Betel mogli dolecieć do Kabompo i pomóc w opanowaniu sytuacji oraz wyjaśnieniu wszelkich nieporozumień. Niestety, nie rozwiało to podejrzeń pewnych osób, które teraz mówiły, że Świadkowie mają własne lotnictwo!
Na miejscu zgromadzenia bracia starannie pozbierali pojemniki po gazie łzawiącym. Posłużyły one za dowód rzeczowy nieuzasadnionego użycia siły w późniejszej rozmowie przedstawicieli Biura Oddziału z urzędnikami państwowymi. Zajście to szeroko nagłośniono, podkreślając spokojną reakcję Świadków.
W obronie naszego stanowiska
Nagonka zmierzająca do zakazania działalności Świadków Jehowy przybierała na sile. Bracia z Biura Oddziału postanowili wyjaśnić władzom nasze neutralne stanowisko. Na spotkanie z ministrami udali się Smart Phiri i Jonas Manjoni. Podczas rozmowy jeden z ministrów rzucił gniewnie: „Chętnie bym was stąd wyprowadził i porządnie złoił wam skórę! Co wy wyprawiacie? Zabieracie naszych najlepszych obywateli, samą śmietankę! I kto nam zostaje? Mordercy, rozpustnicy i złodzieje!”
Bracia szybko odparli: „Przecież niektórzy z nich byli mordercami, rozpustnikami i złodziejami! Ale dzięki Biblii dokonali w życiu zmian i stali się najporządniejszymi obywatelami Zambii. Właśnie dlatego prosimy, byście pozwolili nam swobodnie głosić” (1 Kor. 6:9-11).
Deportacje i częściowy zakaz
Jak już wspomnieliśmy, misjonarze otrzymali nakaz wyjazdu z kraju. „Nigdy nie zapomnimy stycznia 1968 roku” — opowiada Frank Lewis. „Zadzwonił brat z wiadomością, że właśnie wyszedł z jego domu przedstawiciel urzędu imigracyjnego. Wręczył mu dokumenty deportacyjne i poinformował, że ma siedem dni na załatwienie swoich spraw i opuszczenie kraju. Wkrótce odebrałem jeszcze dwa telefony podobnej treści. Na koniec skontaktował się ze mną brat, który słyszał, że następne w kolejności jest nasze biuro w Kitwe”. Te drastyczne środki najwyraźniej przedsięwzięto po to, by rozbić jedność Świadków i odwieść ich od gorliwej działalności.
W następnym roku prezydent podpisał ustawę o porządku publicznym, która zabraniała głoszenia od domu do domu. Było to właściwie równoznaczne z zakazem działalności, toteż bracia musieli zreorganizować służbę, zwracając większą uwagę na świadczenie nieoficjalne. Biuletyn Nasza Służba Królestwa zmienił nazwę na Nasz comiesięczny list, a rubryka „Przedstawianie dobrej nowiny” nosiła odtąd tytuł „Nasza wewnętrzna służba”. W ten sposób udawało się uśpić czujność cenzury rządowej. W kwietniu 1971 roku odnotowano szczytową liczbę prawie 48 000 studiów biblijnych, co wyraźnie pokazywało, że wysiłki zmierzające do ograniczenia działalności wcale braci nie zniechęciły.
Clive Mountford, który obecnie mieszka w Anglii, współpracował z wieloma misjonarzami. Opowiada: „Podwoziliśmy ludzi samochodem i w czasie podróży opowiadaliśmy im o prawdzie. Zawsze trzymaliśmy na widocznym miejscu czasopisma, żeby nie uszły uwagi pasażerów”.
Co prawda nie zakazano prowadzenia rozmów na tematy biblijne, jednak przed każdą taką wizytą trzeba było uzyskać pozwolenie domownika. Dlatego bracia starali się odwiedzać krewnych, dawnych kolegów szkolnych, współpracowników i innych znajomych. Podczas takiej towarzyskiej wizyty taktownie kierowali rozmowę na sprawy duchowe. Ponieważ rodziny w Zambii są duże, można było zachodzić do licznych krewnych niebędących Świadkami oraz do ludzi z sąsiedztwa.
W roku 1975 zambijskie Biuro Oddziału informowało: „Tysiące głosicieli na naszym terenie nigdy nie uczestniczyło w służbie od domu do domu. Mimo to przybywa nowych uczniów i dawane jest ogromne świadectwo”. Bracia wykorzystywali najróżniejsze okazje, by głosić. Za przykład niech posłuży brat, który pracował w pewnym urzędzie. Do jego obowiązków należało między innymi zapisywanie danych personalnych petentów. Brat zwracał szczególną uwagę na osoby mające imiona biblijne i pytał je, co wiedzą o swoim biblijnym imienniku. Dzięki temu miał wiele okazji do dania świadectwa. Kiedyś przyszła do niego matka z córeczką o imieniu Eden. Ponieważ kobieta nie znała znaczenia tego słowa, brat krótko jej to wyjaśnił, wskazując, że w niedalekiej przyszłości ziemia znów będzie wyglądać jak pierwotny raj. Zaciekawiona kobieta podała swój adres domowy. Również jej mąż okazał zainteresowanie, a na zebrania zaczęła uczęszczać cała rodzina. W rezultacie kilkoro jej członków zostało ochrzczonych.
Podobnie inni głosiciele wykorzystywali okazje wyłaniające się w pracy zawodowej. Royd, zatrudniony w kopalni, podczas przerwy obiadowej dyskutował z kolegami na temat różnych wersetów biblijnych. Pytał na przykład: „Jak myślicie, kto jest ‚masywem skalnym’ wspomnianym w Ewangelii według Mateusza 16:18?” Albo: „Kto jest ‚kamieniem potknięcia’ z Rzymian 9:32?” Wokół Royda często gromadziła się duża grupa górników chcących usłyszeć, jak objaśnia Pismo Święte. Dzięki tym nieoficjalnym dyskusjom niektórzy współpracownicy Royda zostali ochrzczonymi sługami Bożymi.
Także zdecydowane stanowisko naszej młodzieży szkolnej dawało innym sposobność usłyszenia prawdy. Kiedyś kilkoro dzieci nie zgodziło się śpiewać pieśni patriotycznych, co tak rozzłościło nauczyciela, że kazał całej klasie wyjść na dwór. Jeden z tamtych uczniów opowiada: „Nauczyciel myślał chyba, że nie znamy nawet własnych pieśni religijnych. Najwyraźniej chciał nas wystawić na pośmiewisko. Podzielił uczniów na grupy według wyznań. Każda miała zaśpiewać jedną lub dwie pieśni religijne. Kiedy dwie grupy nie mogły sobie żadnej przypomnieć, nauczyciel zwrócił się do nas. Zaczęliśmy od pieśni ‚Oto dzień Jehowy!’ Chyba dobrze nam poszło, bo nawet przechodnie zatrzymywali się, by posłuchać. Następnie zaśpiewaliśmy pieśń ‚Jehowa stał się Królem!’ Wszyscy, włącznie z nauczycielem, nagrodzili nas brawami. Wróciliśmy do klasy. Wielu kolegów pytało, gdzie się nauczyliśmy takich pięknych pieśni. Niektórzy zaczęli chodzić z nami na zebrania i z czasem zostali Świadkami”.
„Ci, którzy dostarczają książki”
Przez cały ten okres bracia okazywali się „ostrożni jak węże, a niewinni jak gołębie” (Mat. 10:16). Z powodu charakterystycznej literatury, którą chętnie udostępniali, zaczęto ich nazywać Abaponya Ifitabo, co znaczy „ci, którzy dostarczają książki”. Chociaż przeciwnicy nie szczędzili wysiłków, by zamknąć Świadkom usta, dzieło głoszenia o Królestwie stale się rozwijało. Co prawda jeszcze przez wiele lat od czasu do czasu wybuchały gwałtowne prześladowania, ale na początku lat osiemdziesiątych sprzeciw osłabł.
W ciągu 25 lat po uzyskaniu przez Zambię niepodległości ochrzczono prawie 90 000 osób. Tymczasem liczba aktywnych głosicieli wzrosła jedynie o jakieś 42 000. Z czego to wynikało? Oczywiście część braci zmarła, a inni się wyprowadzili. „Jednak byli i tacy, którzy pozwolili, by owładnął nimi strach przed człowiekiem” — wyjaśnia brat Neldie, usługujący wówczas w Biurze Oddziału. Wielu głosiło nieregularnie lub nie głosiło wcale. Co więcej, niepodległość przyniosła pewne zmiany. Zambijczycy uzyskali dostęp do stanowisk w administracji i w biznesie, wcześniej zarezerwowanych dla obcokrajowców. Otworzyły się nowe możliwości zdobycia mieszkania, pracy i wykształcenia, co sprawiło, że sporo rodzin zaczęło zabiegać o dobra doczesne kosztem spraw duchowych.
Mimo to dzieło wciąż się rozwijało. Mądry król Salomon napisał: „Z rana siej swoje nasienie i aż do wieczora nie pozwól spocząć swej ręce; bo nie wiesz, w którym miejscu to się uda: czy tutaj, czy tam, czy też oba będą równie dobre” (Kazn. 11:6). Bracia starali się siać ziarna prawdy, które miały wykiełkować w bardziej sprzyjających okolicznościach. Ponieważ zapotrzebowanie na literaturę wzrastało, w roku 1976 zakupiono nową ciężarówkę. W roku 1982 rozpoczęto prace przy wznoszeniu nowej drukarni, położonej niedaleko Betel. Takie przedsięwzięcia kładły podwaliny pod dalszy rozwój.
W przeciwieństwie do innych krajów środkowej Afryki, gdzie problemem są wojny domowe, Zambia cieszy się względnym spokojem. Obecna sytuacja bardzo sprzyja ‛oznajmianiu dobrej nowiny o tym, co dobre’, a wspomnienia „ucisków” zachęcają wiernych sług Bożych do ciągłego wytężania sił w ‛zbieraniu plonu ku życiu wiecznemu’ (Rzym. 10:15; 2 Kor. 6:4; Jana 4:36).
Rozbudowa Betel
W latach trzydziestych Llewelyn Phillips wraz ze współpracownikami wykonywali swe zadania w dwupokojowym wynajętym domu w Lusace. Któż by wtedy pomyślał, że kiedyś na 110-hektarowej działce powstanie kompleks budynków Betel, w których zamieszka przeszło 250 ochotników! Pomagają oni zaspokoić duchowe potrzeby przeszło 125 000 głosicieli i pionierów! Prześledźmy pokrótce, jak do tego doszło.
Jak już wcześniej wspomnieliśmy, w roku 1936 władze na tyle złagodziły swoje stanowisko, że w Lusace otwarto skład literatury. Wkrótce jednak trzeba było poszukać większego obiektu. Zakupiono więc budynek mieszkalny w pobliżu komendy policji. „Były tam dwie sypialnie” — wspomina Jonas Manjoni. „W jadalni urządziliśmy Dział Służby, a na werandzie — Ekspedycję”. W roku 1951 Jonas wziął dwa tygodnie urlopu z pracy zawodowej, by poświęcić ten czas na służbę w Betel. Później przyszedł do Betel na stałe. „Wszystko było tam dobrze zorganizowane i panował radosny duch” — opowiada. „Pracowałem z bratem Phillipsem przy prenumeratach. Naklejaliśmy znaczki na przesyłki z czasopismami. Cieszyliśmy się, że możemy usługiwać braciom”. Do Llewelyna Phillipsa dołączył potem Harry Arnott. Pomagali im miejscowi bracia — Job Sichela, Andrew John Mulabaka, John Mutale, Potipher Kachepa, Morton Chisulo i inni.
Ponieważ w rejonie Pasa Miedziowego rozwijało się górnictwo i następował gwałtowny rozwój infrastruktury, ściągali tam ludzie z całej Zambii. Obszar ten coraz bardziej zyskiwał na znaczeniu. W związku z tym Ian Fergusson zarekomendował kupno nieruchomości w jakimś mieście górniczym i w roku 1954 siedzibę Biura Oddziału przeniesiono do domu przy King George Avenue w Luanshyi. Wkrótce jednak również ten obiekt stał się zbyt ciasny, by zaspokoić potrzeby związane z gwałtownym rozwojem dzieła na terenie obejmującym znaczną część Afryki Wschodniej. W roku 1959 podczas swej wizyty z okazji zgromadzenia okręgowego pod hasłem „Czuwający słudzy” Nathan Knorr z Biura Głównego obejrzał różne działki i wyraził zgodę na budowę nowego obiektu. Geoffrey Wheeler opowiada: „Frank Lewis, Eugene Kinaschuk i ja udaliśmy się z architektem do Kitwe, by wytyczyć granice działki pod nowe Betel”. Dnia 3 lutego 1962 roku uroczyście oddano Jehowie obiekty nowego Biura Oddziału: budynek mieszkalny, drukarnię i Salę Królestwa. W przemówieniu końcowym Harry Arnott, ówczesny sługa oddziału, zwrócił uwagę na znacznie ważniejsze budowanie pod względem duchowym — na indywidualną ciężką pracę budowania z cegiełek wiary, nadziei i miłości.
W ciągu następnych 10 lat liczba głosicieli Królestwa wzrosła z 30 129 do prawie 57 000, więc również ten obiekt przestał zaspokajać istniejące potrzeby. „Brat Knorr zachęcił nas do wzmożenia działalności wydawniczej” — wspomina Ian Fergusson. „Pojechałem do południowoafrykańskiego Biura Oddziału w Elandsfontein, by skonsultować się z tamtejszymi braćmi. Wkrótce drogą powietrzną dotarła z RPA do Kitwe maszyna drukarska”.
Oprócz książek i czasopism w Kitwe drukowano Naszą Służbę Królestwa dla Kenii i innych krajów wschodnioafrykańskich. Rychło okazało się, że niewielka drukarnia nie radzi sobie z zamówieniami i trzeba będzie ją przenieść. Chcieliśmy w tym celu wykorzystać dostępny teren, ale kiedy rada miejska zaczęła stwarzać przeszkody, pewien brat zaproponował inną parcelę. Budowę drukarni ukończono w roku 1984. Przez trzy dziesięciolecia w Kitwe znajdował się ośrodek nadzorujący dzieło głoszenia w Zambii.
Po deportacji misjonarzy nastąpiły trudne lata. Ale rodzina Betel wciąż się rozrastała; w rezultacie 14 betelczyków mieszkało poza obiektem, w domach swych krewnych. Należało wprowadzić pewne usprawnienia, żeby podołać przyszłym zadaniom. Z czasem zakupiono dwa budynki, a jeden wynajęto, co umożliwiło przyjęcie do Betel nowych ochotników. Nie ulegało jednak wątpliwości, że potrzebny jest nowy obiekt. Na szczęście warunki miały się wkrótce znacznie poprawić. W roku 1986 braci mieszkających w dogodnie położonych miejscach poproszono, by zaczęli się rozglądać za terenem pod budowę. Ostatecznie zakupiono 110-hektarową farmę, położoną 15 kilometrów na zachód od stołecznej Lusaki. Był to świetny wybór ze względu na występujące tam obfite zasoby wód podziemnych. Dayrell Sharp stwierdził: „Myślę, że w to cudowne miejsce pokierował nas Jehowa”.
Oddanie do użytku i dalszy wzrost
W sobotę 24 kwietnia 1993 roku setki wieloletnich sług Jehowy przybyło na uroczystość oddania do użytku nowego obiektu. Wśród 4000 miejscowych braci i sióstr znalazło się też przeszło 160 zagranicznych gości, w tym misjonarze, którzy przed 20 laty musieli opuścić Zambię, oraz dwaj członkowie Ciała Kierowniczego. Jeden z nich, Teodor Jaracz, wygłosił przemówienie zatytułowane „Polecamy siebie jako sług Bożych”. Podkreślił, że gdyby nie wytrwałość długoletnich wiernych chwalców Jehowy, nie byłoby potrzeby budować Betel. Nawiązując do słów Pawła skierowanych do Koryntian, zaznaczył, że prawdziwy sługa Boży pielęgnuje owoce ducha, które pomagają mu znosić problemy, przeciwności życiowe i uciski. „Naprawdę polecacie siebie jako sług Bożych” — oświadczył. „Rozwój dzieła sprawił, że musieliśmy wybudować ten nowy obiekt”.
W roku 2004 ukończono dodatkowy 32-pokojowy budynek mieszkalny, mający cztery kondygnacje. Zmodernizowano pomieszczenia drukarni o powierzchni prawie 1000 metrów kwadratowych, dzięki czemu powstało tam 47 biur dla tłumaczy, a także sale konferencyjne, biblioteka oraz archiwum.
Pomimo kłopotów materialnych i innych trudności pełnienie służby dla Boga wzbogaca zambijskich Świadków Jehowy. Poczytują oni sobie za zaszczyt, że tym duchowym bogactwem mogą się dzielić z drugimi (2 Kor. 6:10).
Polecamy prawdę wszystkim
W Zambii dużą rolę odgrywają więzi rodzinne, dzięki czemu wiele osób zostało wychowanych w prawdzie. W Prowincji Zachodniej popularne jest powiedzenie: „Krowie nie ciążą jej rogi”. Innymi słowy, obowiązku troszczenia się o rodzinę nie należy uważać za brzemię. Chrześcijańscy ojcowie i matki poczuwają się do odpowiedzialności przed Bogiem i wywierają dobry wpływ na swe dzieci, przez co polecają chrześcijańską służbę zarówno słowem, jak i czynem. Wielu dzisiejszych gorliwych Świadków zostało wychowanych przez takich bogobojnych rodziców (Ps. 128:1-4).
Zambijscy bracia cieszą się, że dzięki cierpliwości i wsparciu Jehowy udało się tyle osiągnąć (2 Piotra 3:14, 15). Prawdziwe, oparte na Biblii wierzenia pomogły im przetrwać początkowy okres niepewności. Przejawiająca się w działaniu „miłość nieobłudna” eliminuje trudności, jednoczy osoby pochodzące z różnych plemion i przyczynia się do wzrostu duchowego. Posługując się „orężem prawości”, Świadkowie życzliwie bronią swych przekonań. W rezultacie ludzie, w tym także przedstawiciele władzy, otwierają swe umysły i często wydają „dobrą opinię”. Zbory, których liczba przekroczyła już 2100, utwierdzają się w „poznaniu”, na co wpływ ma praca wykwalifikowanych absolwentów Kursu Usługiwania. Chociaż słudzy Jehowy mogą jeszcze zaznać większych ucisków, są przekonani, że dzięki wspólnemu zgromadzaniu się będą „zawsze radośni” (2 Kor. 6:4-10).
W roku służbowym 1940 około 5000 Zambijczyków — czyli w przybliżeniu co dwusetny mieszkaniec kraju — spotkało się, by zgodnie z poleceniem Jezusa obchodzić Pamiątkę jego śmierci. Ostatnimi laty liczba obecnych na tej uroczystości przekraczała pół miliona, a w roku 2005 wyniosła 569 891, co oznacza, że w ten szczególny wieczór szacunek Jehowie okazał mniej więcej co dwudziesty Zambijczyk (Łuk. 22:19). Komu można zawdzięczać taki duchowy wzrost? To zasługa Jehowy Boga! (1 Kor. 3:7).
Ale zambijscy bracia też mają w tym swój wkład. „Nie wstydzimy się głosić dobrej nowiny; poczytujemy to sobie za zaszczyt” — mówi członek Komitetu Oddziału. Przyjezdni zauważają, że tutejsi Świadkowie są w służbie uprzejmi, lecz stanowczy. Nic więc dziwnego, że na jednego głosiciela przypada tu zaledwie 90 mieszkańców. Wciąż jednak jest wiele do zrobienia.
„Imię Jehowy jest potężną wieżą. Wbiega do niej prawy i doznaje ochrony” (Prz. 18:10). To już najwyższa pora, by ludzie odpowiednio usposobieni schronili się u Jehowy. W Zambii prowadzonych jest co miesiąc prawie 200 000 studiów biblijnych. Niewątpliwie więc jeszcze wiele osób zapragnie oddać się Jehowie i zostać Jego gorliwymi sługami. Grono przeszło 125 000 aktywnych zambijskich głosicieli ma wszelkie powody, by każdemu polecać taką drogę życiową.
[Ramka na stronie 168]
Zambia — wiadomości ogólne
Warunki naturalne: Zambia to państwo śródlądowe, obfitujące w lasy. Leży na płaskowyżu wznoszącym się na wysokość około 1200 metrów n.p.m. Południową granicę kraju na sporym odcinku wyznacza rzeka Zambezi.
Ludność: Większość Zambijczyków umie czytać i pisać; przeszło połowę stanowią wyznawcy chrześcijaństwa. Na terenach wiejskich ludzie mieszkają w chatach krytych strzechą i uprawiają pobliskie poletka.
Języki: Językiem urzędowym jest angielski, ale mieszkańcy używają też przeszło 70 rdzennych języków.
Gospodarka: Główna gałąź przemysłu to górnictwo i hutnictwo rud miedzi. Uprawia się między innymi kukurydzę, sorgo, ryż i orzeszki ziemne.
Wyżywienie: Podstawą wyżywienia jest kukurydza. Często jada się zawiesistą zupę kukurydzianą zwaną nshima.
Klimat: Ze względu na wysokie położenie klimat jest tu łagodniejszy, niż można by się spodziewać po kraju środkowopołudniowej Afryki. Okresowo obszar ten nawiedzają susze.
[Ramka i ilustracja na stronach 173-175]
Skazano mnie na 17 miesięcy i 24 baty
Kosamu Mwanza
Urodzony: 1886 rok
Chrzest: 1918 rok
Z życiorysu: Znosił prześladowania i trudności ze strony fałszywych braci. Wiernie usługiwał w charakterze pioniera i starszego do roku 1989, kiedy to zakończył swój ziemski bieg.
Na początku I wojny światowej zaciągnąłem się do wojska i służyłem jako sanitariusz w pułku walczącym w Rodezji Północnej. W grudniu 1917 roku, będąc na przepustce, poznałem dwóch mieszkańców Rodezji Południowej, którzy mieli kontakt z Badaczami Pisma Świętego. Dali mi sześć tomów Wykładów Pisma Świętego. Pochłonąłem je w trzy dni i już nie wróciłem na front.
Ze względu na utrudniony kontakt listowny z Biurem Oddziału Świadków Jehowy ja i inni bracia byliśmy zdani na samych siebie. Chodziliśmy od wioski do wioski, zwoływaliśmy mieszkańców, wygłaszaliśmy kazanie i odpowiadaliśmy na pytania. Z czasem za centralny punkt spotkań obraliśmy miejscowość Galilee na północy kraju. Zapraszaliśmy tam zainteresowanych i objaśnialiśmy im Biblię. Zostałem wyznaczony do nadzorowania takich spotkań. Niestety, pojawiło się wielu fałszywych braci siejących zamęt.
Głosiliśmy z zapałem — ku niezadowoleniu misjonarzy protestanckich i katolickich działających na tym obszarze. Dalej organizowaliśmy duże zebrania i pamiętam, że w styczniu 1919 roku na wzgórza niedaleko miasta Isoka przybyło jakieś 600 osób. Nie wiedząc, jakie mamy zamiary, zjawili się policjanci i żołnierze, którzy zniszczyli nam Biblie i książki, a wielu z nas aresztowali. Zostaliśmy osadzeni w różnych miejscach — w okolicy Kasamy, w Mbali, a także w miastach leżących daleko na południe, aż po Livingstone. Niektórzy bracia otrzymali nawet trzyletnie wyroki. Mnie skazano na 17 miesięcy więzienia i chłostę — dostałem 24 baty w pośladki.
Po wyjściu na wolność wróciłem do swojej wioski i zacząłem głosić. Po jakimś czasie znów mnie aresztowano, wychłostano i uwięziono. Sprzeciw nie ustawał. Miejscowy wódz postanowił się nas pozbyć. Wszyscy przenieśliśmy się więc do innej wioski. Tamtejszy wódz pozwolił nam zbudować własną osadę, którą nazwaliśmy Nazaret. Mogliśmy tam zostać pod warunkiem, że swą działalnością nie wywołamy zamętu. Wódz był z nas zadowolony.
Pod koniec 1924 roku wróciłem na północ do Isoki, gdzie pewien życzliwy urzędnik pomógł mi podciągnąć się z angielskiego. W tym czasie pojawiło się sporo samozwańczych nauczycieli, którzy mówili rzeczy przewrotne i wielu wprowadzili w błąd. My jednak wciąż spotykaliśmy się w domach prywatnych, zachowując niezbędne środki ostrożności. Kilka lat później zostałem zaproszony do Lusaki, gdzie Llewelyn Phillips zaproponował, abym odwiedzał zbory wzdłuż granicy z Tanzanią. Podróżując w celu umacniania braci, dotarłem aż do tanzańskiego miasta Mbeya. Po odwiedzeniu wszystkich zborów na przydzielonym mi terenie wracałem do swojego zboru. Usługiwałem w ten sposób do lat czterdziestych, kiedy to ustanowiono nadzorców obwodu.
[Ramka i ilustracje na stronach 184-186]
Pomoc dla sąsiadów z północy
W roku 1948 nadzór nad działalnością głoszenia na znacznym obszarze tak zwanej Brytyjskiej Afryki Wschodniej objęło nowo utworzone Biuro Oddziału w Rodezji Północnej. W owym czasie w górzystych rejonach państw, które sąsiadowały z Zambią od północy, mieszkała zaledwie garstka głosicieli. Tamtejsze władze na ogół nie zgadzały się na przyjazd zagranicznych misjonarzy. Kto zatem miał zaznajomić pokornych ludzi z prawdą?
Happy Chisenga zgłosił się do pełnienia służby pionierskiej w zambijskiej Prowincji Centralnej, ale czekała go niespodzianka — otrzymał skierowanie na teren oddalony w okolicach Njombe w Tanzanii. „Kiedy razem z żoną przeczytaliśmy: ‚teren oddalony’, pomyśleliśmy, że będziemy współpracować z głosicielami w jakimś odległym miejscu. Szybko się jednak okazało, że przed nami jeszcze nikt tam nie głosił. Pokazywaliśmy mieszkańcom w ich własnych Bibliach imię Jehowa oraz takie wyrażenia, jak Armagedon, i widzieliśmy, że przykuwa to ich uwagę. Wkrótce mojej żonie nadali przydomek „Armagedon”, a mi „Jehowa”. Z czasem na tym terenie działała już prężna grupa głosicieli, a my przenieśliśmy się do miasta Arusha”.
W roku 1957 William Lamp Chisenga, został pionierem specjalnym w górzystym regionie niedaleko miasta Mbeya w Tanzanii. „Razem z moją żoną, Mary, i dwójką dzieci przybyliśmy tam w listopadzie, a ponieważ nie było wolnych miejsc w hotelach, spędziliśmy całą noc na dworcu autobusowym. Było chłodno i padało, jednak ufaliśmy, że Jehowa w jakiś sposób pokieruje sprawami. Rankiem zostawiłem rodzinę na dworcu, a sam wyruszyłem na poszukiwanie kwatery. Nie wiedziałem, gdzie się udać, ale wziąłem ze sobą parę Strażnic. Rozpowszechniałem je po drodze, a gdy dotarłem do poczty, spotkałem człowieka imieniem Johnson. ‚Skąd pan jest i dokąd pan idzie?’ — zapytał. Odpowiedziałem mu, że jestem Świadkiem Jehowy i będę tu głosić dobrą nowinę. Okazało się wtedy, że pochodzi z Lundazi, miasta w zambijskiej Prowincji Wschodniej, i jest naszym ochrzczonym, choć nieczynnym bratem. Zaproponował, byśmy się u niego zatrzymali. Z czasem Johnson i jego żona odzyskali siły duchowe, a ponadto pomogli nam w nauce języka suahili. W końcu Johnson wrócił do Zambii, gdzie gorliwie głosił dobrą nowinę. To przeżycie nauczyło mnie, by nigdy nie wątpić, że Jehowa może się o nas zatroszczyć, i by wykorzystywać każdą sposobność niesienia ludziom pomocy”.
Służba pełnoczasowa rzuciła Bernarda Musingę wraz z rodziną — żoną, Pauline, i ich małymi dziećmi — w tak różne miejsca, jak Uganda, Kenia i Etiopia. O pobycie na Seszelach Bernard opowiada: „W roku 1976 poproszono mnie o odwiedzenie grupy głosicieli na pięknej wyspie Praslin. Tamtejsi mieszkańcy byli zagorzałymi katolikami i wynikły pewne nieporozumienia. Na przykład synek nowego głosiciela nie chciał posługiwać się na lekcji matematyki znakiem plusa, tłumacząc: ‚To jest krzyż, a ja w niego nie wierzę’. W rezultacie duchowni wysunęli kuriozalny zarzut, że Świadkowie Jehowy zabraniają swoim dzieciom uczyć się matematyki. Na spotkaniu z ministrem oświaty taktownie przedstawiliśmy nasze wierzenia i wyjaśniliśmy powstałe nieporozumienie. Dobre stosunki, które nawiązaliśmy z ministrem, utorowały drogę do przyjazdu misjonarzy”.
[Ilustracja]
Happy Mwaba Chisenga
[Ilustracja]
William Lamp Chisenga
[Ilustracja]
Pauline i Bernard Musingowie
[Ramka i ilustracja na stronach 191, 192]
„Zmarnujesz sobie życie!”
Mukosiku Sinaali
Urodzony: 1928 rok
Chrzest: 1951 rok
Z życiorysu: Absolwent Gilead, pracował jako tłumacz, a obecnie jest starszym zboru.
W dniu mojego chrztu podszedł do mnie misjonarz Harry Arnott. Okazało się, że brakuje tłumaczy na język lozi, więc zapytał, czy nie zechciałbym pomóc. Wkrótce otrzymałem list z przydziałem oraz Strażnicę do przetłumaczenia. Tego samego wieczora ochoczo zabrałem się do pracy. Nie było to proste zadanie. Długimi godzinami pisałem starym piórem, a do tego nie miałem słownika języka lozi. W dzień pracowałem na poczcie, wieczorami zaś tłumaczyłem. Czasami otrzymywałem z Biura Oddziału ponaglenie: „Prosimy jak najprędzej wysłać przetłumaczony tekst”. Myślałem często: „Dlaczego nie miałbym podjąć służby pełnoczasowej?” W końcu zwolniłem się z poczty. Chociaż cieszyłem się zaufaniem przełożonych, moja rezygnacja wzbudziła podejrzenia. Przysłano więc do mnie dwóch europejskich inspektorów, którzy mieli sprawdzić, czy nie sprzeniewierzyłem jakichś pieniędzy. Po drobiazgowej kontroli stwierdzili, że nie mam nic na sumieniu, ale nie potrafili pojąć, dlaczego odchodzę. Pracodawcy zaproponowali mi awans, a gdy odmówiłem, ostrzegli: „Zmarnujesz sobie życie!”
Jednak wcale tak się nie stało. W roku 1960 zostałem zaproszony do Betel, a wkrótce potem do Szkoły Gilead. Byłem pełen obaw. Po raz pierwszy miałem lecieć samolotem — najpierw do Paryża, stamtąd do Amsterdamu i w końcu do Nowego Jorku. Pamiętam, że myślałem sobie: „Czy tak się czują pomazańcy, gdy idą do nieba?” Serdeczne przyjęcie w Biurze Głównym zrobiło na mnie ogromne wrażenie — bracia ujęli mnie swą pokorą i całkowitym brakiem uprzedzeń. Po szkoleniu wróciłem do Zambii, gdzie dalej pracowałem jako tłumacz.
[Ramka i ilustracja na stronie 194]
Szybszy niż orły
Katuku Nkobongo jest niepełnosprawny — nie może chodzić. Pewnej niedzieli podczas wizyty nadzorcy obwodu rozeszła się wieść, że do wioski zbliżają się rebelianci. Wszyscy mieszkańcy ratowali się ucieczką. Jako jeden z ostatnich wioskę opuszczał nadzorca obwodu, Mianga Mabosho. Wsiadał już na rower, gdy usłyszał głos dobiegający z pobliskiej chaty. „Bracie, czy chcesz mnie tu zostawić?” — wołał Katuku. Nadzorca szybko wziął go na rower i wywiózł z wioski.
Jechali w kierunku południowym przez trudny teren. Po drodze napotykali strome wzgórza, na które Katuku musiał się wczołgiwać. Nadzorca obwodu wspomina: „Chociaż ja wspinałem się na dwóch nogach, nie mogłem za nim nadążyć! Pomyślałem sobie: ‚Ten człowiek jest kaleką, ale porusza się, jakby miał skrzydła!’ Kiedy wreszcie dotarliśmy w bezpieczne miejsce i dostaliśmy posiłek, poprosiłem go, by się pomodlił. Jego żarliwa modlitwa wycisnęła mi łzy z oczu. Nawiązując do 40 rozdziału Księgi Izajasza, Katuku mówił: ‚Twoje słowa są prawdziwe, Jehowo. Chłopcy się zmęczą i znużą, a młodzieńcy na pewno się potkną, ale ci, którzy pokładają nadzieję w Tobie, odzyskają moc. Wzniosą się na skrzydłach jak orły. Będą biec, a się nie znużą; będą chodzić, a się nie zmęczą’. I dodał: ‚Dziękuję Jehowo, że sprawiłeś, iż byłem szybszy niż orły na niebie’”.
[Ramka i ilustracja na stronach 204, 205]
Szorty khaki i brązowe tenisówki
Philemon Kasipoh
Urodzony: 1948 rok
Chrzest: 1966 rok
Z życiorysu: Usługuje jako nadzorca podróżujący oraz wykładowca i koordynator Kursu Usługiwania w Zambii.
Szlify w służbie kaznodziejskiej zdobywałem pod okiem dziadka. Często zabierał mnie do moich kolegów szkolnych i prosił, bym dał im świadectwo. Dziadek regularnie prowadził studium rodzinne, na którym nikomu nie pozwalał przysypiać! Zawsze na nie wyczekiwałem.
Zostałem ochrzczony w rzece niedaleko domu. Miesiąc później wygłosiłem w zborze swoje pierwsze przemówienie ćwiczebne. Pamiętam, że tego dnia miałem na sobie nowe szorty khaki i brązowe tenisówki. Niestety, tak mocno zawiązałem sznurowadła, że było mi bardzo niewygodnie. Zauważył to sługa zboru. Podszedł do podium i mi je poluzował, a ja w tym czasie zrobiłem pauzę. Dalej wszystko poszło gładko. Ten życzliwy gest był dla mnie cenną lekcją. Jehowa naprawdę uczy mnie na każdym kroku.
Na własne oczy obserwuję spełnianie się proroctwa z Izajasza 60:22. Ponieważ wciąż przybywa zborów, potrzeba coraz więcej wykwalifikowanych starszych i sług pomocniczych będących w stanie podołać odpowiedzialnym zadaniom. Potrzebę tę zaspokaja Kurs Usługiwania. Zajęcia z uczestniczącymi w nim młodymi braćmi sprawiają mi dużo radości. Przekonałem się, że gdy Jehowa daje do wykonania jakąś pracę, udziela zarazem swego świętego ducha.
[Ramka i ilustracje na stronach 207-209]
„Och, to przecież nic takiego”
Edward i Linda Finchowie
Urodzeni: 1951 rok
Chrzest: 1969 i 1966 rok
Z życiorysu: Absolwenci 69 klasy Szkoły Gilead. Edward usługuje jako koordynator Biura Oddziału w Zambii.
Pewnego roku po zgromadzeniu jechaliśmy przez północne rejony kraju. Nie ma tam wielu utwardzonych dróg, jedynie dukty. Parę kilometrów za wioską zobaczyliśmy grupkę ludzi idących z naprzeciwka. Był wśród nich zgięty w pół starszy mężczyzna, który wspierał się na lasce. Na plecy zarzucił przewiązane buty i mały tobołek. Wszyscy mieli plakietki kongresowe. Zatrzymaliśmy się, żeby zapytać, skąd pochodzą. Ów starszy brat nieco się wyprostował i powiedział: „Już zapomnieliście. Byliśmy razem na zgromadzeniu w wiosce Chansa. Jeszcze trochę i dotrzemy do domu”.
„Kiedy wyruszyliście w drogę?” — zapytaliśmy.
„W niedzielę, zaraz po programie”.
„Ale teraz jest środa po południu. Idziecie pieszo od trzech dni?”
„Tak, a zeszłej nocy słyszeliśmy ryk lwów”.
„Zasługujecie na pochwałę za wspaniałą postawę i za wyrzeczenia, na jakie się zdobywacie, by korzystać ze zgromadzeń”.
Starszy brat jak gdyby nigdy nic podniósł swoje rzeczy i zaczął dalej iść. „Och, to przecież nic takiego” — odrzekł. „Podziękujcie braciom w Biurze Oddziału za nowe miejsce zgromadzenia. W ubiegłym roku wędrowaliśmy pięć dni, a w tym tylko trzy”.
Rok 1992 zapisał się w pamięci Zambijczyków suszą. Uczestniczyliśmy wtedy w zgromadzeniu na brzegu rzeki Zambezi, jakieś 200 kilometrów w górę od Wodospadu Wiktorii. Wieczorami odwiedzaliśmy rodziny, które zazwyczaj siedziały zbite w gromadkę wokół ogniska przed małą chatką. Pewna mniej więcej 20-osobowa grupa śpiewała pieśni Królestwa. Dowiedzieliśmy się, że podróżowali na zgromadzenie osiem dni. Nie widzieli w tym nic wyjątkowego. Posadzili małe dzieci na zwierzętach objuczonych zapasami jedzenia, naczyniami kuchennymi i innymi niezbędnymi sprzętami. Spali tam, gdzie zastała ich noc.
Następnego dnia podano ogłoszenie, że poszkodowani przez suszę mogą skorzystać z pomocy. Tego wieczora do naszej chaty przyszło trzech braci, bosych i w znoszonych ubraniach. Sądziliśmy, że chcą nam opowiedzieć, jak ucierpieli z powodu suszy. Tymczasem oni zaczęli mówić, jak bardzo im przykro, że niektórych braci spotkało takie nieszczęście. Jeden z przybyłych wyciągnął z kieszeni marynarki kopertę pełną pieniędzy i powiedział: „Prosimy, nie pozwólcie, żeby głodowali. Kupcie im za to coś do jedzenia”. Wzruszenie tak nas ścisnęło za gardło, że zanim zdołaliśmy wykrztusić z siebie podziękowanie, już ich nie było. Przybyli na zgromadzenie nieprzygotowani na złożenie takiego datku, więc ten gest świadczył o ogromnej ofiarności. Takie przeżycia jeszcze bardziej zbliżały nas do braci.
[Ilustracje]
Pomimo trudnych warunków wiele osób pokonuje duże odległości, by uczestniczyć w zgromadzeniach
Powyżej: Przygotowywanie kolacji po zgromadzeniu
Po lewej: Pieczenie bułek w piecu na wolnym powietrzu
[Ramka i ilustracja na stronach 211-213]
Zdecydowani, by się zgromadzać
Aaron Mapulanga
Urodzony: 1938 rok
Chrzest: 1955 rok
Z życiorysu: Usługiwał w Betel jako tłumacz i członek Komitetu Oddziału. Obecnie wychowuje dzieci i jest starszym zboru.
W roku 1974 byliśmy na zgromadzeniu jakieś 10 kilometrów na wschód od Kasamy. Chociaż mieliśmy pozwolenie od miejscowego wodza, policja nalegała, żebyśmy się rozeszli. Wkrótce zjawił się dowódca, człowiek okazałej postury, wraz ze stuosobowym oddziałem paramilitarnym, który otoczył teren zgromadzenia. Nie przerwaliśmy programu, ale w naszym prowizorycznym biurze toczyła się gorąca dyskusja na temat konieczności posiadania stosownych zezwoleń oraz odtwarzania hymnu państwowego.
Gdy nastała pora na mój udział w programie, dowódca udał się za mną na scenę, by powstrzymać mnie przed wygłoszeniem przemówienia kluczowego. Słuchacze zastygli w oczekiwaniu na dalszy rozwój wydarzeń. Oficer spojrzał przeciągle na 12-tysięczny tłum, po czym jak burza opuścił scenę. Po wykładzie zobaczyłem, że na mnie czeka — był bardzo zdenerwowany. Rozkazał swoim ludziom rozpędzić zgromadzonych, ale ponieważ między oficerami wynikło jakieś nieporozumienie, wsiedli do samochodów i odjechali. Wkrótce wrócili z dużą książką. Dowódca położył ją przede mną na stole i polecił mi zapoznać się z zaznaczonym fragmentem. Przeczytałem go po cichu.
„To prawda” — powiedziałem. „Tu jest napisane, że oficer ma prawo rozwiązać każde zgromadzenie, jeśli zagraża ono spokojowi”. Spojrzałem na broń przypasaną u jego boku i ciągnąłem dalej: „Jedyne zagrożenie tutaj stanowi obecność pana i pańskich uzbrojonych ludzi. My mamy tylko Biblie”.
Dowódca odwrócił się do oficera wywiadu i powiedział: „Nie mówiłem? Idziemy”. Zabrali mnie ze sobą na komisariat.
Tam dowódca zaczął rozmawiać przez telefon z innym oficerem. Wcześniej posługiwał się angielskim, ale teraz przeszedł na język lozi. Nie wiedział, że ja też znam ten język! Mówili na mój temat. Siedziałem cicho i nie dawałem po sobie poznać, że ich rozumiem. Odkładając słuchawkę, zwrócił się do mnie: „Teraz słuchaj”.
Odpowiedziałem w języku lozi: „Eni sha na teeleza!”, czyli: „Tak, proszę pana, słucham!” Wyraźnie zaskoczony, usiadł na krześle i przez dobrą chwilę się we mnie wpatrywał. Potem wstał, podszedł do dużej lodówki w kącie biura i podał mi chłodny napój. Atmosfera zrobiła się mniej napięta.
Później zjawił się brat będący w tamtej okolicy szanowanym biznesmenem. Przedstawiliśmy kilka praktycznych sugestii, które rozproszyły obawy oficera — konflikt został zażegnany. Z pomocą Jehowy organizowanie zgromadzeń stało się prostsze.
[Ramka i ilustracja na stronie 221]
Chudy jak patyk
Michael Mukanu
Urodzony: 1928 rok
Chrzest: 1954 rok
Z życiorysu: Usługiwał jako nadzorca podróżujący, a obecnie pracuje w zambijskim Betel.
Mój obwód obejmował dolinę okoloną stromym zboczem. Zmorą tamtego rejonu były muchy tse-tse. Ponieważ w ciągu dnia dokuczały zarówno owady, jak i spiekota, wstawałem o pierwszej w nocy i wyruszałem w drogę przez góry, by dotrzeć do następnego zboru. Pokonywałem pieszo duże odległości, dlatego bagaż ograniczałem do minimum. Nieraz wędrowałem o pustym żołądku, byłem więc chudy jak patyk. Bracia myśleli, że długo tak nie pociągnę, toteż zamierzali napisać do Betel z prośbą o zmianę mojego przydziału. Kiedy mi o tym wspomnieli, powiedziałem: „To miłe z waszej strony, ale pamiętajcie, że dostałem ten przydział od Jehowy i tylko On może go zmienić. A nawet jeśli umrę, to czy będę pierwszym, który zostanie tu pochowany? Pozwólcie mi robić swoje. Gdyby coś się stało, po prostu zawiadomcie Biuro Oddziału”.
Trzy tygodnie później zostałem przeniesiony na inny teren. To prawda, że służenie Jehowie nie zawsze jest łatwe, ale trzeba być wytrwałym. Jehowa jest szczęśliwym Bogiem, więc gdy Jego słudzy tracą radość, może tak pokierować sprawami, by ją odzyskali.
[Ramka i ilustracja na stronach 223, 224]
Nie hołdujemy przesądom
Harkins Mukinga
Urodzony: 1954 rok
Chrzest: 1970 rok
Z życiorysu: Razem z żoną odwiedzał zbory, a obecnie pracuje w zambijskim Betel.
Moja żona, Idah, i ja podróżowaliśmy z dwuletnim synkiem, naszym jedynym dzieckiem. Dotarliśmy do pewnego zboru, gdzie zostaliśmy ciepło przyjęci przez braci. W czwartek nad ranem nasz malec zaczął płakać i nie dawał się uspokoić. O ósmej poszedłem na zbiórkę do służby polowej, zostawiając go pod troskliwą opieką żony. Godzinę później, w trakcie studium biblijnego, otrzymałem tragiczną wiadomość o śmierci synka. Byliśmy zrozpaczeni, a na dodatek niektórzy bracia doszli do wniosku, że ktoś rzucił na niego urok. Próbowaliśmy przemówić im do rozsądku, ale pogłoska rozeszła się po terenie lotem błyskawicy. Tłumaczyłem, że choć Szatan jest potężny, to jednak nie potrafi przemóc Jehowy i Jego lojalnych sług. „Czas i nieprzewidziane zdarzenie” dosięgają nas wszystkich, lecz strach nie powinien nas skłaniać do wyciągania pochopnych wniosków (Kazn. 9:11).
Pogrzeb odbył się następnego dnia, a później mieliśmy zebranie. Z tego zdarzenia miejscowi bracia wyciągnęli ważną naukę: Nie boimy się złych duchów ani nie hołdujemy przesądom. Chociaż strata synka była dla nas bolesnym ciosem, dokończyliśmy specjalny tydzień służby i udaliśmy się do następnego zboru. Zamiast doznać pociechy, to my musieliśmy pokrzepiać braci, przypominając, iż w niedalekiej przyszłości nie będzie już śmierci.
[Ramka i ilustracja na stronach 228, 229]
Zebraliśmy się na odwagę
Lennard Musonda
Urodzony: 1955 rok
Chrzest: 1974 rok
Z życiorysu: Od roku 1976 pełni służbę pełnoczasową. Przez sześć lat był nadzorcą podróżującym, a teraz usługuje w zambijskim Betel.
Było to chyba w roku 1985 — odwiedzałem wówczas zbory na północy kraju. W poprzednich latach napotykaliśmy tam gwałtowny sprzeciw czynników politycznych. Jako świeżo upieczony nadzorca obwodu stanąłem w obliczu sytuacji wystawiającej na próbę moją wiarę i odwagę. Pewnego dnia po zbiórce zamierzaliśmy udać się do pobliskiej wioski. Wtedy jeden z braci powiedział, że podobno jej mieszkańcy odgrażają się, iż całą wioską pobiją Świadków Jehowy. Chociaż pod koniec lat sześćdziesiątych i na początku siedemdziesiątych dochodziło do ataków motłochu, nie chciało mi się wierzyć, że coś podobnego mogłoby nas spotkać teraz.
Część głosicieli niestety się wystraszyła. Ale i tak pozostało nas sporo — zebraliśmy się na odwagę i wyruszyliśmy. Reakcja ludzi nas zaskoczyła. Rozpowszechniliśmy mnóstwo czasopism i przeprowadziliśmy miłe rozmowy. Jak się jednak okazało, niektórzy mieszkańcy, widząc, że wchodzimy do wioski, pouciekali — pozostawili bez opieki kipiące garnki i pootwierane domy. Zamiast przypuścić na nas atak, wzięli nogi za pas!
[Ramka i ilustracja na stronach 232, 233]
Musiałem ratować się ucieczką
Darlington Sefuka
Urodzony: 1945 rok
Chrzest: 1963 rok
Z życiorysu: Usługiwał jako pionier specjalny, nadzorca podróżujący oraz betelczyk.
Rok 1963 nie należał do spokojnych. W służbie polowej często przeszkadzały nam bandy rozpolitykowanych wyrostków, którzy chodzili przed nami i grozili ludziom, że jeśli będą nas słuchać, ktoś powybija im okna i powyłamuje drzwi.
Zaledwie dwa dni po chrzcie zostałem wieczorem pobity przez piętnastu młodzieniaszków. Z ust i nosa leciała mi krew. Innego dnia mnie i pewnego brata napadło około 40 ludzi, którzy szli za nami aż do mojego domu. Żeby nabrać sił, przypominałem sobie przeżycia Pana Jezusa. W wykładzie do chrztu brat John Jason podkreślił, że życie chrześcijanina nie będzie usłane różami. Tego rodzaju incydenty nie były więc dla mnie zaskoczeniem, lecz raczej bodźcem do działania.
W owym czasie politycy szukali poparcia dla dążeń niepodległościowych, a naszą neutralną postawę odbierali jako sprzyjanie Europejczykom i Amerykanom. Przywódcy religijni będący zwolennikami ugrupowań politycznych podsycali wrogość wobec nas. Zarówno przed uzyskaniem przez Zambię niepodległości, jak i potem stawaliśmy w obliczu różnych trudności. Niewykupienie legitymacji partyjnej oznaczało dla wielu braci utratę firmy. Niektórzy wrócili do rodzinnych wiosek, gdzie podejmowali się gorzej opłacanych zajęć, by uniknąć nagabywania o materialne wsparcie dla działalności politycznej.
Gdy miałem kilkanaście lat, wziął mnie na wychowanie kuzyn niebędący Świadkiem. Z powodu mojej neutralności członkowie jego rodziny spotkali się z pogróżkami i zastraszaniem. Ogarnął ich strach. Któregoś dnia przed wyjściem do pracy kuzyn oznajmił: „Jak wrócę wieczorem, ma cię tu nie być”. Z początku myślałem, że żartuje. W mieście nie mieszkali żadni inni krewni, więc nie miałem gdzie się podziać. Wkrótce jednak okazało się, że kuzyn mówił serio. Kiedy po powrocie zastał mnie w domu, wpadł we wściekłość. Chwycił za kamienie i zaczął mnie przepędzać. „Idź do tych swoich psubratów!” — wrzeszczał. Musiałem ratować się ucieczką.
Wieść o tym dotarła do mojego ojca, który przysłał mi wiadomość: „Jeżeli nadal będziesz taki uparty, nie pokazuj się w moim domu”. Miałem zaledwie 18 lat i było mi naprawdę ciężko. Zastanawiałem się, kto mnie przygarnie pod swój dach. Zrobili to bracia ze zboru. Często rozmyślam o słowach króla Dawida: „Choćby mnie opuścili ojciec mój i moja matka, przyjąłby mnie sam Jehowa” (Ps. 27:10). Mogę z pełnym przekonaniem powiedzieć, że Jehowa nigdy nie zawodzi.
[Ramka i ilustracja na stronach 236, 237]
Zjednałem sobie szacunek wielu nauczycieli
Jackson Kapobe
Urodzony: 1957 rok
Chrzest: 1971 rok
Z życiorysu: Usługuje jako starszy zboru.
W roku 1964 zaczęto wydalać uczniów ze szkół. Bracia z Biura Oddziału zachęcili rodziców, by przygotowali dzieci na taką ewentualność. Pamiętam, że gdy pewnego dnia wróciłem do domu, tata usiadł ze mną i omówiliśmy Księgę Wyjścia 20:4, 5.
Na apelach szkolnych stawałem w tylnych rzędach, by nie rzucać się w oczy. Jeżeli ktoś nie śpiewał hymnu, był wywoływany na środek. Kiedy dyrektor zapytał, dlaczego nie śpiewam, odpowiedziałem, powołując się na Biblię. „Umiesz czytać, a nie chcesz śpiewać!” — krzyknął nauczyciel. Jego zdaniem skoro władza umożliwiła mi naukę czytania, winienem okazywać jej lojalność.
W końcu w lutym 1967 roku zostałem wyrzucony. Było mi przykro, bo nauka szła mi dobrze i bardzo lubiłem chodzić do szkoły. Pomimo presji ze strony kolegów z pracy i krewnych niebędących Świadkami tata zapewnił mnie, że zająłem słuszne stanowisko. Nacisk wywierano też na mamę. Gdy szedłem z nią pracować w polu, inne kobiety drwiły: „Dlaczego twój syn nie jest teraz w szkole?”
Nie był to jednak koniec mojej edukacji. W roku 1972 zaczęto przykładać większą wagę do organizowania w zborach kursów czytania i pisania. Z czasem sytuacja w szkołach się poprawiła. Ponieważ mieszkaliśmy naprzeciw budynku szkolnego, często zaglądał do nas dyrektor, by napić się zimnej wody lub pożyczyć miotły do zamiatania klas. Kiedyś pożyczył nawet pieniądze. Życzliwość mojej rodziny musiała zrobić na nim wrażenie, gdyż pewnego dnia zapytał: „Czy wasz syn nie chciałby wrócić do szkoły?” Tata przypomniał mu, że jestem Świadkiem Jehowy. „To nie problem” — powiedział dyrektor. „W której klasie chcesz się uczyć?” — zwrócił się do mnie. Wybrałem szóstą. Chodziłem więc znów do tej samej szkoły, miałem tego samego dyrektora i tych samych kolegów — z tą różnicą, że dzięki kursom prowadzonym w Sali Królestwa czytałem płynniej od większości uczniów.
Ciężką pracą i dobrym postępowaniem zjednałem sobie szacunek wielu nauczycieli, więc życie w szkole stało się łatwiejsze. Przykładałem się do nauki i zdałem egzaminy. Dzięki zdobytym kwalifikacjom otrzymałem odpowiedzialne stanowisko w górnictwie i mogłem utrzymać rodzinę. Jestem szczęśliwy, że nigdy nie poszedłem na kompromis w kwestii śpiewania hymnu.
[Ramka i ilustracja na stronach 241, 242]
„Jakże moglibyśmy przestać głosić?”
Jonas Manjoni
Urodzony: 1922 rok
Chrzest: 1950 rok
Z życiorysu: Ponad 20 lat pracował w zambijskim Betel. Obecnie usługuje jako starszy i pionier stały.
W czasie II wojny światowej mój brat przywiózł z Tanzanii Biblię i kilka książek, między innymi Rząd oraz Pojednanie. Ponieważ publikacje Świadków Jehowy były wtedy objęte zakazem, ciekawiło mnie, dlaczego robi się wokół nich tyle hałasu. Przeczytałem książkę Pojednanie, ale niewiele z niej zrozumiałem. Kilka lat później odwiedziłem brata i razem wybraliśmy się na zebranie zborowe. Odbywało się nie w Sali Królestwa, lecz na wykarczowanym terenie okolonym płotem z bambusa. Mówca przemawiał bez szkicu, opierając swe wywody bezpośrednio na Piśmie Świętym. Podawane wyjaśnienia bardzo się różniły od tego, co słyszałem w swoim kościele, którego członkom było wszystko jedno, czy oddają honory fladze, czy grają na bębnach. W kościele toczono nawet spory plemienne i kłócono się o to, w jakim języku śpiewać! Tymczasem na spotkaniu Świadków słyszałem piękne pieśni ku chwale Jehowy i widziałem, jak całe rodziny korzystają z pokarmu duchowego.
Po chrzcie dalej pracowałem jako sanitariusz, w związku z czym jeździłem do różnych górniczych miast. W roku 1951 wziąłem dwa tygodnie urlopu i przez ten czas pomagałem w Biurze Oddziału w Lusace. Wkrótce zaproszono mnie tam na stałe. Najpierw pracowałem na ekspedycji, a gdy Betel przeniesiono do miasta Luanshya, zajmowałem się korespondencją i tłumaczeniem. Chociaż na początku lat sześćdziesiątych kraj przeżywał wstrząsy polityczne, bracia nadal owocnie działali i zachowywali neutralność.
W marcu 1963 roku spotkaliśmy się z premierem, dr Kennethem Kaundą. Było to jedno z kilku spotkań, podczas których usiłowaliśmy wyjaśnić, dlaczego nie wstępujemy do partii i nie wykupujemy legitymacji członkowskich. Ponieważ przeciwnicy wciąż nas zastraszali, zwróciliśmy się do premiera o interwencję, a on poprosił o dodatkowe informacje. Kilka lat później zaprosił nas do siedziby rządu. Do późnego wieczora rozmawialiśmy z prezydentem i ministrami głównych resortów. Prezydent nie był wrogo nastawiony do Świadków Jehowy, ale zapytał, czy nie moglibyśmy zrezygnować z głoszenia i tak jak inne religie ograniczyć się do organizowania zebrań. „Jakże moglibyśmy przestać głosić?” — odpowiedzieliśmy. „Przecież robił to sam Jezus. Nie uważał, że wystarczyłoby wybudować świątynię obok faryzeuszy”.
Pomimo naszych apeli niektóre gałęzie działalności zostały obłożone zakazem. Zawsze jednak znajdowaliśmy sposób, by przynosić chwałę Jehowie i okazywać się użytecznymi narzędziami w urzeczywistnianiu Jego zamierzenia.
[Ramka i ilustracja na stronach 245, 246]
Odczuwałem głód wiedzy
Daniel Sakala
Urodzony: 1964 rok
Chrzest: 1996 rok
Z życiorysu: Usługuje jako starszy zboru.
Należałem do kościoła o nazwie Zion Spirit Church. Któregoś dnia otrzymałem broszurę Naucz się czytać i pisać. Chociaż byłem analfabetą, odczuwałem głód wiedzy. Nie szczędziłem więc czasu na naukę. Wypytywałem ludzi o znaczenie nowych słów. Dzięki tej broszurze, bez pomocy nauczyciela, dość szybko opanowałem podstawy czytania i pisania.
Mogłem teraz czytać Biblię! Odkryłem jednak, że niektóre praktyki mojego kościoła nie zgadzają się z jej treścią. Mój szwagier był Świadkiem Jehowy i przysłał mi broszurę Duchy zmarłych — czy mogą pomagać albo szkodzić? Czy naprawdę istnieją? Jej lektura skłoniła mnie do zadania kilku pytań pastorowi. Kiedyś w kościele przeczytałem na głos Księgę Powtórzonego Prawa 18:10, 11 i zapytałem: „Dlaczego robimy rzeczy potępione w Biblii?”
„Mamy do odegrania naszą własną rolę” — odparł pastor. Nie miałem pojęcia, o czym mówi.
Wtedy zacytowałem Księgę Kaznodziei 9:5 i zapytałem: „Dlaczego propagujemy kult zmarłych, skoro Biblia uczy, że ‚nie są oni niczego świadomi’?” Pastor i pozostali obecni nie odezwali się ani słowem.
Potem podeszło do mnie paru członków kościoła i powiedziało: „Nie jesteśmy Świadkami Jehowy, dlaczego więc mielibyśmy odrzucić kult zmarłych oraz nasze zwyczaje?” Ich reakcja zaskoczyła mnie. W rozmowie posługiwałem się tylko Biblią, ale od razu skojarzono mnie ze Świadkami Jehowy! Od tamtej pory razem z dwójką znajomych z dotychczasowego kościoła zacząłem chodzić do Sali Królestwa. W ciągu trzech miesięcy zachęciłem do tego jeszcze kilkoro krewnych. Troje z nich, w tym moja żona, przyjęło chrzest.
[Diagram i ilustracje na stronach 176, 177]
ZAMBIA — WAŻNIEJSZE WYDARZENIA
1910
1911: Do Zambii docierają Wykłady Pisma Świętego.
1919: Kosamu Mwanza i około 150 innych braci zostaje wychłostanych i uwięzionych.
1925: Kapsztadzkie Biuro Badaczy Pisma Świętego zawiesza działalność głoszenia i chrzczenia nowych wyznawców.
1935: Władze ograniczają import literatury. Wydają zakaz rozpowszechniania 20 publikacji.
1936: W Lusace pod nadzorem Llewelyna Phillipsa otwarty zostaje skład literatury.
1940
1940: Rząd wydaje zakaz importu i udostępniania literatury biblijnej. Wznowiono udzielanie chrztu nowym współwyznawcom.
1948: Przyjeżdżają pierwsi absolwenci Szkoły Gilead.
1949: Uchylenie zakazu publikowania Strażnicy.
1954: Przeniesienie Biura Oddziału do miasta Luanshya.
1962: Przeniesienie Biura Oddziału do miasta Kitwe.
1969: Władze zakazują prowadzenia publicznej służby kaznodziejskiej.
1970
1975: Deportacja misjonarzy.
1986: Misjonarze ponownie otrzymują zgodę na wjazd do kraju.
1993: Oddanie do użytku obecnych obiektów Biura Oddziału w Lusace.
2000
2004: Zakończenie rozbudowy Betel.
2005: W Zambii działa 127 151 głosicieli.
[Wykres]
[Patrz publikacja]
Liczba głosicieli
Liczba pionierów
130 000
65 000
1910 1940 1970 2000
[Mapy na stronie 169]
[Patrz publikacja]
DEMOKRATYCZNA REPUBLIKA KONGA
ZAMBIA
Kaputa
Mbala
Isoka
Kasama
Samfya
Lundazi
Mufulira
Kalulushi
Kitwe
Luanshya
Kabwe
LUSAKA
Senanga
Rzeka Zambezi
Livingstone
BOTSWANA
ZIMBABWE
MOZAMBIK
MALAWI
[Całostronicowa ilustracja na stronie 162]
[Ilustracja na stronie 167]
Thomson Kangale
[Ilustracja na stronie 170]
Llewelyn Phillips
[Ilustracja na stronie 178]
Harry Arnott, Nathan Knorr, Kay i John Jasonowie oraz Ian Fergusson, rok 1952
[Ilustracja na stronie 193]
Po prawej: Manda Ntompa z rodziną w obozie dla uchodźców w Mwange, rok 2001
[Ilustracja na stronie 193]
Poniżej: Typowy obóz dla uchodźców
[Ilustracja na stronie 201]
Pierwsza klasa Kursu Usługiwania w Zambii, rok 1993
[Ilustracja na stronie 202]
Wykładowcy Richard Frudd i Philemon Kasipoh podczas rozmowy z uczestnikiem kursu
[Ilustracja na stronie 206]
Teren zgromadzenia przygotowywano przy użyciu łatwo dostępnych materiałów, na przykład trawy i gliny
[Ilustracja na stronie 215]
Po lewej: Kostiumowy dramat biblijny, rok 1991
[Ilustracja na stronie 215]
Poniżej: Kandydaci do chrztu na zgromadzeniu okręgowym „Posłańcy pokoju Bożego”, rok 1996
[Ilustracja na stronie 235]
Pan Richmond Smith oraz Feliya Kachasu i jej ojciec, Paul
[Ilustracje na stronie 251]
Rozradowani ochotnicy pracują przy budowie obecnego Betel w Lusace
[Ilustracje na stronach 252, 253]
(1, 2) Niedawno wybudowane Sale Królestwa
(3, 4) Biuro Oddziału w Lusace
(5) Stephen Lett na uroczystości oddania do użytku nowych budynków Betel, grudzień 2004 roku
[Ilustracja na stronie 254]
Członkowie Komitetu Oddziału, od lewej: Albert Musonda, Alfred Kyhe, Edward Finch, Cyrus Nyangu i Dayrell Sharp