Polska
JEST taki kraj, gdzie na obficie nawodnionych nizinach szybko rozrastają się miasta. Od wschodu graniczy ze Wspólnotą Niepodległych Państw, od południa ze Słowacją i Czechami, od zachodu z Niemcami, a od północy z Morzem Bałtyckim. Żyje w nim ponad 38 milionów mieszkańców. To Polska.
Miłośnikom muzyki kojarzy się z Polską co innego. Przychodzą im na myśl tacy kompozytorzy, jak Fryderyk Chopin, oraz pianiści pokroju Ignacego Jana Paderewskiego i Artura Rubinsteina. Dla naukowców jest to miejsce urodzenia Mikołaja Kopernika, który opracował teorię, że Ziemia krąży dookoła Słońca, jednocześnie wykonując codziennie obrót wokół własnej osi. Tak samo w Polsce, i to w Warszawie, przyszła na świat odkrywczyni radu, Maria Skłodowska-Curie.
Z drugiej strony na kartach historii Polski można też znaleźć zdarzenia dramatyczne. Chociaż w swoim czasie była państwem rozciągającym się od Bałtyku niemal aż do Morza Czarnego, to na ponad sto lat właściwie zniknęła z map Europy. Po pierwszej wojnie światowej niezbyt długo istniała w postaci Rzeczypospolitej, po czym ponownie uległa rozbiciu i w okresie drugiej wojny światowej znajdowała się pod obcą okupacją. Polacy akurat zajęci byli usuwaniem powojennych gruzów, gdy ich kraj — podobnie jak inne państwa Europy Środkowej i Wschodniej — odcięła od reszty świata „żelazna kurtyna”. Jednakże w ostatnich latach ta przegroda się rozpadła.
W roku 1985 Świadkowie Jehowy na całym świecie zaczęli się dowiadywać o wielkich międzynarodowych zgromadzeniach zorganizowanych przez ich chrześcijańskich braci w Polsce. Później uradowali się też z informacji, że w roku 1991 liczba głosicieli w tym kraju przekroczyła 100 000, a na obchód Wieczerzy Pańskiej przybyło jeszcze drugie tyle osób. Ale jak do tego doszło? Przecież od 1950 roku, gdy liczba Świadków w Polsce wynosiła zaledwie 18 116, ich działalność była tam zakazana!
Zanim odpowiemy na to pytanie, przypomnijmy sobie słowa zapisane przez proroka Izajasza: „Żadna broń, jaką by sporządzono przeciw tobie, nie odniesie skutku (...). Taka jest dziedziczna posiadłość sług Jehowy” (Izaj. 54:17, NW).
Jak Biblia trafiła do rąk Polaków
Polska uchodzi za kraj „chrześcijański” od roku 966 naszej ery, gdy książę Mieszko I przyjął chrzest według obrządku rzymskokatolickiego. Przeprowadzono również masowe chrzty jego poddanych, co oczywiście nie znaczy, że nagle stali się dobrymi chrześcijanami. Przez całe stulecia ludność dalej hołdowała zwyczajom i zabobonom wywodzącym się z religii pogańskich Słowian. Niektóre z nich przetrwały do dnia dzisiejszego.
Biblia długo nie była w tym już katolickim kraju dostępna, nawet w kręgach duchowieństwa. Wprawdzie najstarszymi zachowanymi tłumaczeniami polskimi są Psałterz floriański z XIV wieku i Biblia królowej Zofii z drugiej połowy XV wieku, były to jednak pojedyncze egzemplarze rękopiśmienne, przeznaczone tylko dla wybrańców. Niemniej w XVI wieku w wielu krajach Europy, nie wyłączając Polski, nastąpiły ogromne zmiany w poglądach religijnych. Rozgorzały dyskusje na temat zasadności dogmatów katolickich. Za podstawę oceny w coraz większej mierze brano Pismo Święte, toteż zaczęto je częściej tłumaczyć na języki narodowe i dbać o to, żeby dotarło do rąk szerszych kręgów ludności.
Między innymi w roku 1574 ukazał się po polsku „Nowy Testament”, w którym szereg razy występuje imię Stwórcy, Jehowa. Wydał go Szymon Budny, członek niewielkiej grupy ludzi pragnących trzymać się Słowa Bożego. Sami nazywali siebie po prostu „chrystianami” albo „braćmi”, później „braćmi polskimi”. W wyniku swoich badań odrzucili dogmat o Trójcy.
Niestety, w roku 1658 sejm polski podjął uchwałę, w myśl której „bracia polscy” pod karą śmierci mieli w ciągu trzech lat (później skrócono ten okres do dwóch) przejść na katolicyzm albo opuścić kraj. Jak do tego doszło?
Sytuacja uległa wyraźnej zmianie. Do owego czasu Polska słynęła z tolerancji religijnej. Znajdowały tu schronienie ofiary prześladowań z innych państw. Począwszy od roku 1573 przysięga składana przez polskich królów zawierała następujące zapewnienie: „Obiecuję i przysięgam Bogu Wszechmogącemu, [że] (...) mir i spokojność pomiędzy dyssydentami religji chrześcijańskiej utrzymam i zachowam, a nie pozwolę żadnym sposobem, aby ktokolwiek (...) dokuczał lub uciskał kogokolwiek z powodu religji”. Wprawdzie Jan II Kazimierz Waza, za którego panowania skazano „braci polskich” na wygnanie, też złożył taką przysięgę, jednak na jego sposobie pojmowania wolności religijnej niewątpliwie odbił się fakt, że przed objęciem władzy królewskiej kształcił się na księdza jezuitę.
Jezuici rozpoczęli działalność w Polsce w roku 1564, mniej więcej 84 lata przed wstąpieniem na tron Jana Kazimierza. Przebiegle starali się ugruntować swoje wpływy zwłaszcza na dworze królewskim, jednocześnie dążąc do roztoczenia nadzoru nad szkolnictwem, aby móc oddziaływać na sposób myślenia ludności. Zagwarantowana wolność religijna ulegała stopniowym ograniczeniom. Wychowankom szkół jezuickich wpajano ducha nietolerancji, który znajdował wyraz w aktach przemocy wobec innowierców, jak również ich domów oraz miejsc odbywania nabożeństw. Biblię zaczęto traktować jak książkę zakazaną. Właśnie w tym okresie Polska raz za razem traciła znaczne obszary. Narody ościenne zajmowały poszczególne jej części, aż w roku 1795 całkowicie zniknęła z mapy europejskich państw niepodległych.
Niemniej idea prawnie zagwarantowanej wolności wyznania odżyła w Polsce. Katolikom nie zabrania się już zmiany religii, jak to zastrzegała polska konstytucja z 1791 roku. Konstytucja obowiązująca w roku 1993 obejmuje gwarancję: „Rzeczpospolita Polska zapewnia obywatelom wolność sumienia i wyznania”. Coraz więcej Polaków korzysta z tej swobody, zwracając się po wytyczne do Biblii. Kościół rzymskokatolicki musiał zrezygnować z polityki trzymania swoich wyznawców z dala od spisanego Słowa Bożego. Po drugiej wojnie światowej opublikowano kilka niezłych tłumaczeń Pisma Świętego, którymi z powodzeniem posługują się Świadkowie Jehowy. Wielu z tych, którym głoszą dobrą nowinę o Królestwie Bożym, skwapliwie bada, „czy tak się rzeczy mają” — zachowując się podobnie jak szlachetnie usposobieni ludzie wspomniani w biblijnej Księdze Dziejów Apostolskich 17:11.
Światło prawdy dociera do wychodźców
Warunki bytowe ludności w Polsce pod zaborami były niekiedy bardzo ciężkie. Mnóstwo Polaków dobrowolnie lub z musu wyjeżdżało za granicę, między innymi do USA. Zarówno w domu, jak i w kościele stykali się dotąd jedynie z rzymskokatolicką religią swych rodziców. Wielu starało się zachować tożsamość narodową przez kontynuowanie praktyk tej religii. Stąd wzięło się przekonanie, iż „Polak to katolik”.
Jednakże wyrwanie z tradycyjnego środowiska pobudziło niejednego do zmiany sposobu myślenia. Na przykład w roku 1891 C. Antoszewski (wówczas mieszkający w Chicago) wyjaśnił w liście skierowanym do Towarzystwa Strażnica, że chociaż dorastał w rosyjskiej części porozbiorowej Polski i rodzice wychowali go w religii katolickiej, wciąż poszukiwał prawdy. Kiedy wpadło mu do rąk coś z literatury Towarzystwa Strażnica, doszedł do przekonania, że znalazł to, czego szukał. Niemal każdego wieczora tłumaczył wiadomości zaczerpnięte z tych książek innemu Polakowi, który również był spragniony prawdy. Zgodnie z radą Jezusa nie ukrywali znalezionego światła duchowego „pod korcem”. Zaczęli wspólnie odwiedzać inne polskie rodziny, by im udostępnić dobrą nowinę (Mat. 5:3, 14-16).
Wśród polskich przybyszy znaleźli się też tacy, którzy nie tylko sami z ochotą przyjęli cenne prawdy biblijne, ale dzielili się nimi z rodzinami i przyjaciółmi pozostawionymi w „starym kraju”. Niektórzy nawet wracali w rodzinne strony, żeby osobiście przekazać wieść o obecności Chrystusa. W Strażnicy Syjońskiej, wydaniu angielskim z 15 czerwca 1895 roku, zamieszczono w rubryce „Postępy dzieła za granicą” następującą informację: „Brat Oleszyński z Polski, który mniej więcej trzy lata temu dobrym i szczerym sercem przyjął prawdę, udał się do kraju swego pochodzenia, aby wyszukać osoby poświęcone i udostępnić im wspaniałą ewangelię o odkupieniu, restytucji i powołaniu w górę”.
Początkowo posługiwano się wszelką literaturą dostępną w języku angielskim i niemieckim. Ogromną pomocą w działalności ogłaszania prawdy biblijnej innym Polakom okazało się w 1909 roku opublikowanie przez Towarzystwo Strażnica traktatów w języku polskim, przeznaczonych do bezpłatnego rozpowszechniania. Tego samego roku ukazało się też skrócone wydanie materiałów z Wykładów Pisma Świętego, a w roku 1915 już regularnie co miesiąc drukowano polską Strażnicę.
Ziarna prawdy zapuszczają korzenie
Jesienią roku 1905 kierownictwo pewnej fabryki koronkarskiej w Warszawie objął przybyły ze Szwajcarii nowy dyrektor, jeden z Badaczy Pisma Świętego, nazwiskiem Bente. Pozyskał zaufanie pracowników, choć musiał rozmawiać z nimi przez tłumacza. W jego mieszkaniu zaczęli się spotykać ludzie, którzy chcieli się czegoś dowiedzieć o braterstwie ugruntowanym na prawdziwym chrystianizmie. Wkrótce rozpoczęło się tam regularne rozpatrywanie wydarzeń w świetle Słowa Bożego i z pomocą literatury biblijnej.
W tym czasie dochodziło w Rosji do protestów i zamieszek, które objęły również terytorium Polski pod zaborem rosyjskim. Mimo to ukaz carski z 1906 roku przyznał wszystkim wyznaniom prawo do prowadzenia pokojowej działalności religijnej.
Światło prawdy biblijnej z trudem torowało sobie drogę w panujących ciemnościach. Dostrzegali je co najwyżej krewni i znajomi tych, którzy już zaciekawili się Pismem Świętym. Ale światło to sięgnęło również poza Warszawę. Grupki zainteresowanych powstawały w mniejszych miejscowościach. Z biura Towarzystwa w Barmen-Elberfeld w Niemczech kilkakrotnie odwiedził te osoby brat H. Herkendell; stamtąd też sprowadzano literaturę.
Nowy bodziec
W maju roku 1910 złożył krótką wizytę w Warszawie brat Charles Taze Russell, pierwszy prezes Towarzystwa Strażnica. Jakąż radość przeżyła wówczas grupa około 20 osób przybyłych na spotkanie z nim! Otrzymane zachęty wzbudziły taki entuzjazm, że trzech braci zgłosiło się do pracy pionierskiej, zwanej wówczas kolportażem. Udało im się rozpowszechnić sporo literatury i miejscami ludzie głębiej zainteresowali się bliskim już końcem „czasów pogan” (Łuk. 21:24). W roku 1913 grono kilkunastu takich osób zainteresowanych Słowem Bożym wyłoniło się między innymi w Łodzi.
Niemniej w Warszawie narastały problemy ze zgromadzaniem się; policja carska dopatrywała się we wszystkim przygotowań do zbrojnego powstania. Ale pewien urzędnik pracujący w wojsku, od niedawna zainteresowany prawdą biblijną, załatwił ówczesnym Badaczom Pisma Świętego formalności, które doprowadziły do pełnego zalegalizowania zboru u władz. Prawną podstawą działalności braci w niepodległej Polsce po pierwszej wojnie światowej również był ów reskrypt wydany w 1913 roku przez generała-gubernatora warszawskiego.
Chwilowo więc Badacze Pisma Świętego mogli znowu działać normalnie. Niektórzy długoletni bojownicy prawdy pamiętają lub słyszeli od rodziców nazwiska osób aktywnych w zborze warszawskim w ostatnich latach przed rokiem 1914. Byli to między innymi bracia: Kącki, Kokosiński, Barcikowski, Rudasiowie, Kremerowie. Poza Warszawą działali na przykład brat Dojczman i siostra Maron.
Po wybuchu wojny w roku 1914 nastały, zwłaszcza w miastach, tak trudne warunki życia, że grupy w Warszawie i Łodzi uległy rozproszeniu. Mimo to działalność Badaczy Pisma Świętego nie ustała całkowicie, a w jednym mieszkaniu w Warszawie dalej odbywały się spotkania w małym gronie. Z czasem wyłonili się nowi ludzie szukający w Biblii wyjaśnienia tego, co się działo na świecie. Na przykład w roku 1916 dał się ochrzcić brat Bolesław Uchman, który potem przez ponad pół wieku był filarem zboru warszawskiego. W roku 1918 przychodziło na wykłady do 50 osób. Ale działalność nabrała większego rozmachu dopiero wówczas, gdy po pierwszej wojnie światowej pospieszyli z pomocą bracia narodowości polskiej, zamieszkali w USA.
Kwitnące zbory polskie w Stanach Zjednoczonych
Wśród obcojęzycznych grup Badaczy Pisma Świętego, działających wówczas w USA, mówiący po polsku należeli do najliczniejszych i najaktywniejszych.
Chociaż bracia w Ameryce szczególnie w latach 1918-1919 przechodzili ciężkie prześladowania, grupa polska wykazała inicjatywę, by dalej służyć Jehowie w sposób zorganizowany. W początkach roku 1919 powołano do życia odrębną korporację w celu obsługiwania zborów polskojęzycznych. Zarejestrowano ją w Detroit, w stanie Michigan. Nosiła polską nazwę Strażnica — Towarzystwo Biblijne i Broszur. Nie miała rywalizować ze swoją macierzystą korporacją: Watch Tower Bible and Tract Society. Placówkę w Detroit po prostu uznawano za polską filię Towarzystwa Watch Tower. Głównym jej zadaniem było zachęcanie zborów do trwania w wierze mimo trudnych czasów i dostarczanie im pokarmu duchowego; interesowano się też krzewieniem prawdy w odległej Polsce.
Już w roku 1920 dzięki staraniom tej korporacji objeżdżało zbory polskie 10 wykładowców zwanych „pielgrzymami”. Wygłosili oni w sumie 622 odczyty publiczne, a wysłuchały ich wtedy ogółem 211 692 osoby. Działało 36 polskich kolporterów. Regularnie dwa razy w miesiącu publikowano polskie wydanie Strażnicy, a ponadto zbory mogły się zaopatrywać w kolejne tomy Wykładów Pisma Świętego i szereg broszur po polsku. W roku 1921 został wydany nowy śpiewnik, zatytułowany Pieśni brzasku Tysiąclecia. Z entuzjazmem przyjęto przekład broszury Miliony ludzi z obecnie żyjących nigdy nie umrą i jeszcze w tym samym roku rozpowszechniono 45 545 egzemplarzy tej publikacji. Ponadto wydano siódmy tom Wykładów, a nieco później książkę Harfa Boża.
Polscy bracia nie chcieli prowadzić działalności niezależnie od swych anglojęzycznych współwyznawców. Dlatego też w styczniu 1921 roku uchwałą zarządu korporacji w Detroit wybrano na prezesa J. F. Rutherforda, który już wcześniej sprawował tę funkcję w korporacji macierzystej. Następnie w lipcu tegoż roku na walnym zgromadzeniu postanowiono wcielić ją do korporacji pensylwańskiej. Odtąd więc było rzeczą całkiem jasną, że placówka ta jest oddziałem Watch Tower Society. Już od października roku 1919 centralny ośrodek działalności Towarzystwa mieścił się znowu w Brooklynie i tam w maju 1922 roku przeniosło się biuro oddziału polskiego. Od tamtej pory publikowano w tym ośrodku polską Strażnicę oraz książki i broszury Towarzystwa.
Jehowa, widząc gorliwość polskich braci i ich szacunek dla organizacji, którą się posługuje, pobłogosławił te wysiłki. Na przykład w roku 1921 Pamiątkę śmierci Chrystusa obchodzono w Ameryce po polsku w 65 miejscowościach z udziałem 2942 osób. W następnym roku urządzono tam Pamiątkę już w 73 polskich zborach i placówkach. W roku 1923 zbór polskojęzyczny w Chicago z liczbą 675 obecnych na Pamiątce zajął czwarte miejsce na liście ogólnoświatowej, ułożonej według grup językowych: za Londynem (1029), Nowym Jorkiem (906) i Los Angeles (850).
Na efekty nie trzeba było długo czekać również w samej Polsce. O wiele więcej osób niż przedtem odwiedzało wtedy swoje rodziny w „starym kraju”, aby im wyjaśnić prawdy biblijne. Niektórzy powracali na stałe i zakładali zbory. Pewnym ułatwieniem stało się uchwalenie w roku 1921 demokratycznej konstytucji w Polsce. Chociaż Kościołowi rzymskokatolickiemu przyznawała ona pozycję uprzywilejowaną, to wolność sumienia i wyznania gwarantowała wszystkim obywatelom.
Wciąż rosła ilość przysyłanych do Polski publikacji Towarzystwa. W roku 1919 ogłoszono projekt otwarcia w Warszawie placówki mającej ułatwić pracę na miejscu. Biuro to zaczęło funkcjonować w roku 1921.
Fałszywi bracia próbują podkopać wiarę
Podczas pierwszej wojny światowej bracia mieszkający na terenie byłego zaboru rosyjskiego nie mieli żadnych kontaktów z zagranicą. Na przykład dopiero w roku 1919, ponad dwa lata po fakcie, do warszawskiego zboru dotarła prywatnymi kanałami wiadomość o śmierci brata Russella. Pojawiły się również niepokojące pogłoski o rozłamie wśród braci amerykańskich i na tym tle zbór przeżywał trudności, zwłaszcza odkąd pojawił się w Warszawie wpływowy przedstawiciel grupy zwalczającej Towarzystwo. Po odciągnięciu sporej liczby braci opozycjonistom udało się nawet przejąć nadzór nad korporacją prawną usługującą wówczas braciom w Polsce. Przyczyniło się to między innymi do utraty sali, w której zgromadzał się zbór warszawski.
Na szczęście lojalni bracia polscy w Ameryce postarali się także o wysłanie do Polski delegacji, złożonej z W. Kołomyjskiego — pielgrzyma, czyli mówcy podróżującego, będącego zarazem przewodniczącym zarządu michigańskiej korporacji Towarzystwa — oraz C. Kasprzykowskiego. Przybyli oni do Polski w roku 1920 i zostali z radością powitani przez braci w Warszawie.
Z uwagi na utratę własnej sali pozostali bracia zaczęli prowadzić studia zborowe i wygłaszać wykłady w wynajmowanych salach kinowych. Niedzielne odczyty publiczne były na przykład ogłaszane w prasie i w ulotkach rozdawanych na ulicach. Mimo szeregu trudności, które napotykali bracia, zapowiadał się piękny rozwój.
Tymczasem jeszcze w tym samym roku spadł kolejny cios ze strony Szatana. Toczyła się wojna między Polską a Rosją Radziecką, w związku z czym w kraju na skalę przedtem nie znaną wystąpiła inflacja. Paraliżowało to w dużej mierze działalność. Na domiar złego brat Kołomyjski zachorował na tyfus. Po wyzdrowieniu powrócił do USA, aby dalej usługiwać w charakterze pielgrzyma.
Brata Kasprzykowskiego na prośbę braci warszawskich Towarzystwo zostawiło w kraju jako swego przedstawiciela. Wykazał on dużo inicjatywy; doprowadził na przykład do zarejestrowania Stowarzyszenia Badaczy Pisma Świętego — Grupa II. Znaleźli się w niej bracia w dalszym ciągu lojalnie współpracujący z Towarzystwem, przy czym przejęła ona zadania dawnej korporacji, opanowanej przez opozycjonistów. Legalizacja ta umożliwiła organizowanie wykładów na jeszcze większą skalę. W pewnym okresie, jak na to wskazuje sprawozdanie za rok 1921, przychodziło na nie do 700 osób. Znaleziono też lokal na urządzenie własnej, nowej sali. Po wyremontowaniu mogła ona pomieścić ponad 400 osób.
W dniach od 30 października do 2 listopada 1921 roku odbył się pierwszy walny zjazd Badaczy. Z różnych stron kraju przybyło ponad 500 uczestników, a ochrzczono 14 osób. W następnym roku w 32 miejscowościach w całym kraju zebrało się już 657 uczestników Pamiątki! A podczas kilku zgromadzeń w tym samym roku aż 108 osób zgłosiło się do zanurzenia w wodzie. Dzieło rozwijało się więc pomyślnie.
Czy zniesławiał papieża?
Do Krakowa, dużego miasta na obszarze dawnych Austro-Węgier, powrócił w roku 1920 z USA Jan Kusina. Sam dopiero niedawno poznał prawdę biblijną, ale szybko zdołał zainteresować nią grupkę szczerych ludzi. Aresztowano go pod zarzutem spotwarzania papieża, chociaż w gruncie rzeczy tylko dzielił się z drugimi dobrą nowiną o Królestwie Bożym. W swej obronie przed sądem powoływał się na Biblię. Sędzia okazał się człowiekiem rzetelnym i wydał wyrok uniewinniający.
Na jakiś czas przyjechał wtedy do Polski brat Józef Krett, który w Ameryce składał wizyty w zborach jako pielgrzym. Oprócz Warszawy odwiedził również Kraków. Jak wynika z jego relacji, w tym czasie dzieciom w szkołach kazano do modlitwy umieszczonej w katechizmie dodawać następującą wstawkę: „Od nagłej śmierci, głodu, ognia, wojny i od zarazy amerykańskiej herezji zachowaj nas, Panie”.
Próba skompromitowania Badaczy Pisma Świętego przez teologów
Powrócił też z emigracji brat Winiarz, który był na tyle majętny i ofiarny, że zakupił w Krakowie dom na salę zebrań. W roku 1922 odbyła się tam dyskusja trzech naszych braci z trzema teologami katolickimi.
Brat Franciszek Puchała, który w poprzednim roku powrócił z Ameryki, wydał na swój koszt interesującą ulotkę. Po wyliczeniu 13 doktryn kościelnych, dotyczących między innymi nieśmiertelności duszy ludzkiej, ognia piekielnego, czyśćca, mszy, celibatu księży, spowiedzi, różańca itd., oświadczył, że kto udowodni ich biblijne pochodzenie, otrzyma od niego za każdy punkt po 10 000 marek polskich. „Zrobił się ruch, jakby ktoś wsadził kij w mrowisko”, napisał później brat Puchała.
Duchowieństwo domagało się na łamach prasy katolickiej publicznego odwołania treści ulotki, w przeciwnym razie jej autor miał być oskarżony o szkalowanie Kościoła. F. Puchała nie dał się zastraszyć i zażądał publicznej dyskusji.
Po konsultacji z kurią rzymską duchowni zgodzili się na dyskusję, ale — jak tłumaczyli — „ze względu na świętość tych spraw” wyłącznie przy drzwiach zamkniętych. Brat Puchała przystał na to. Księża byli tak pewni zwycięstwa, iż postarali się o obecność prawnika, żeby po przegranej naszych braci można było wszcząć przeciwko nim postępowanie sądowe. Pisali arogancko w swojej gazecie: „Zobaczymy, kto ma rację — Kościół rzymskokatolicki stojący od wieków, czy garstka obałamuconych biedaków, którzy nawet Pisma Świętego czytać dobrze nie umieją”.
Na dyskusję stawili się: znany teolog, jezuita Jan Rostworowski, oraz dwaj inni księża, a ze strony Badaczy Pisma Świętego — Franciszek Puchała i jeszcze dwóch braci. Poza tym były stenotypistki i kilka osób w charakterze świadków. Jezuici wyłożyli na stół dwie walizy ksiąg, bracia zaś mieli tylko Biblie oraz słowniki: grecki i hebrajski.
Na wniosek księży zajęto się najpierw punktem 13, traktującym o duszy nieśmiertelnej. Mniej więcej po dwóch godzinach teologowie opuścili salę, tłumacząc się brakiem czasu. Wprawdzie nie uznali się publicznie za pokonanych, ale w artykule prasowym nadmienili: „Trzeba przyznać, że Badacze Pisma Świętego (...) nie są całkiem pozbawieni wykształcenia”.
Treść tej dyskusji została opublikowana w broszurze zatytułowanej Bitwa na niebie, której pierwszy nakład wynosił 10 000 egzemplarzy. Potem jeszcze kilkakrotnie druk jej wznawiano. Pobudziła ona do myślenia tradycyjne środowiska religijne w Krakowie i dalszej okolicy. A jakie były skutki? W roku 1923 na Pamiątce zebrało się w tym mieście już 69 osób.
Oczywiście kler nie darował bratu Franciszkowi Puchale publicznego podważenia autorytetu Kościoła. Jak mógł, utrudniał mu życie. Na zebrania urządzane w jego mieszkaniu przychodził służbowo policjant, który robił notatki. Wytaczano mu także sprawy przed sądem. Kilka razy groziła bratu wręcz utrata życia z rąk nasłanych najemników. Jednakże dzięki pomocy Jehowy wyszedł ze wszystkich tych opresji obronną ręką.
Pewnego razu we wsi Wawrzeńczyce ksiądz na kazaniu podburzał ludzi, żeby obili kijami Puchałę, gdy przyjdzie na umówiony wykład. Zareagowała na to gromada nadgorliwych kobiet. Czekały na brata od rana do popołudnia, a on po przybyciu przemówił do nich spokojnie: „Która z was jest bez grzechu, niech pierwsza na mnie kij podniesie”. W rezultacie rozeszły się do domów. Tam natomiast kijami przygotowanymi na brata Puchałę obili je mężowie, którzy daremnie tak długo czekali na obiad.
Właścicielka sklepu dzieli się prawdą z nauczycielem
W roku 1919 z Łodzi, dużego ośrodka przemysłu włókienniczego, wyjechała na kurację do Gdańska właścicielka okazałego sklepu obuwniczego, pani Mandowa. Zetknęła się tam po raz pierwszy z prawdą biblijną, którą przyjęła szczerym sercem. Powróciła z zapasem literatury Towarzystwa. Tym, co przeczytała, dzieliła się ochoczo ze znajomymi i przyjaciółmi. Wywody jej zrobiły duże wrażenie na młodym nauczycielu, który dał się koledze zachęcić do przychodzenia na urządzane przez nią spotkania.
Nauczyciel ten, Wilhelm Leopold Scheider, w roku 1920 postarał się o przeniesienie ze wsi do Łodzi, aby uzyskać ściślejszy kontakt z grupką zainteresowanych, skupioną wokół późniejszej siostry Mandowej. Grupkę tę umacniali co pewien czas bracia dojeżdżający koleją z odległego o 390 kilometrów Gdańska. Poglądy wyłożone w wydawnictwach Towarzystwa Strażnica, w zestawieniu z Biblią, przekonały W. L. Scheidera, że znalazł drogę prawdy. Mimo wielu późniejszych prób i cierpień wiernie wytrwał na niej aż do końca swego ziemskiego biegu w roku 1971.
Śmiałe dawanie publicznego świadectwa w Łodzi
Grupa istniejąca w Łodzi początkowo nie wykazywała większej aktywności w publicznym świadczeniu. Przełom nastąpił dopiero w roku 1922, po śmierci siostry Mandowej i trudnościach związanych z pogrzebem. Kler nie chciał zezwolić na pochowanie jej na cmentarzu, co wywołało burzę komentarzy w prasie. Po trzydniowej walce i interwencji policji uzyskano miejsce na cmentarzyku mahometańskim. Przybyło około tysiąca osób pragnących się dowiedzieć, o co właściwie chodzi tym Badaczom. Przemówienie biblijne wygłosił brat z Gdańska. Było to pierwsze publiczne świadectwo dane w Łodzi.
Odtąd zaczęto częściej urządzać odczyty, które zapowiadano w gazetach. Z początku wystarczały wynajmowane sale kinowe, ale niebawem nawet największy teatr w tym półmilionowym wówczas mieście nie mógł pomieścić wszystkich chętnych słuchaczy. Prócz tego studiowano Biblię i literaturę biblijną w małych grupkach zbierających się w mieszkaniach. Łódź zamieszkiwali wtedy nie tylko Polacy, ale też spory odsetek ludności pochodzenia niemieckiego oraz żydowskiego. Dlatego wykłady i zebrania urządzano zarówno w języku polskim, jak i niemieckim.
Setki — jeśli nie tysiące — osób przychodzących na odczyty było oczywiście, jak to wyraził uczeń Jakub, „tylko słuchaczami”, a nie „wykonawcami Słowa” (Jak. 1:22). Mimo to na Pamiątce w roku 1924 zebrały się 92 osoby, chociaż zaledwie dwa lata wcześniej było ich 25. W tymże roku 1924 bracia łódzcy znaleźli i przystosowali do swoich potrzeb pewną nie używaną halę fabryczną w centrum miasta, dzięki czemu uzyskano piękną salę, w której niebawem można było zorganizować pierwsze większe zgromadzenie (konwencję) z udziałem około 200 osób.
W tym okresie skoncentrowano się na nowym rodzaju pracy: zapraszano ludzi na pokazy Fotodramy stworzenia, który to film zresztą pojawił się w Polsce na początku lat dwudziestych. Na całość programu składały się cztery seanse dwugodzinne. Chętnych do obejrzenia było tylu, że mimo wynajmowania jak największych sal trzeba go było po kilka razy powtarzać.
Publiczne zebrania prowadzą do wzrostu w Poznaniu
Brat Teofil Szmidt pochodził spod Radomska i w roku 1910, mając 18 lat, wyjechał w celach zarobkowych do Niemiec. W roku 1914 dowiedział się tam o istnieniu Badaczy Pisma Świętego i obejrzał Fotodramę. Znalazł odpowiedź na dwie nurtujące go od dawna kwestie: powrotu Chrystusa i końca świata.
Potem przybył do Poznania, będącego wówczas pod zaborem pruskim, gdzie skontaktował się z grupą osób czytających tomy wykładów C. T. Russella. Przewodniczył nawet we wspólnym studium, chociaż nie był jeszcze ochrzczony. Chrztu udzielił mu dopiero brat Kujat, który w roku 1918 przyjechał z Berlina. Odtąd brat Szmidt został oficjalnie sługą pierwszego zboru w Poznaniu. Przez następne kilka lat gorliwie przykładał się do organizowania zebrań. Kiedy w roku 1922 opuszczał Poznań, było tam około 20 stałych członków zboru.
Opiekę nad zborem poznańskim objął przybyły z Warszawy brat Kącki, który poznał prawdę jeszcze przed rokiem 1914. Był zdolnym rzeźbiarzem i miał wyjechać na studia do Paryża. Życie swe poświęcił jednak służbie dla Jehowy. Z zapałem popierał rozwój dzieła, między innymi wynajmowaniem na swój koszt sal; wygłaszał też zachęcające przemówienia. Dzięki temu w 1924 roku na uroczystość Pamiątki przybyło w Poznaniu aż 91 osób. W tym samym roku zebrało się w Warszawie 281 uczestników, a oprócz tego 625 w 13 innych miastach i miasteczkach, jeśli brać pod uwagę jedynie grupy liczące powyżej 20 osób. Wszystko wskazywało na dalszy intensywny rozwój. Zbliżały się jednak ciężkie próby wiary.
Rok 1925 czasem rozdzielania
Dla C. Kasprzykowskiego, który po pierwszej wojnie światowej tyle dobrego zrobił dla braci, niestety pycha stała się później przeszkodą w kroczeniu drogą prawdy. Unosząc się wygórowaną ambicją, początkowo tylko odrzucał udzielane mu rady, z czasem jednak przeobraził się w jawnego przeciwnika swoich dawnych przyjaciół. A gdy Strażnica zaczęła kłaść coraz większy nacisk na obowiązującą każdego powinność głoszenia dobrej nowiny, przyłączyli się do niego inni, którzy woleli się ograniczyć do słuchania.
W zborze warszawskim już od pewnego czasu zaznaczało się rozdwojenie, ale dla zachowania pozorów jedności zgromadzano się razem. Problem ujawnił się z całą ostrością w roku 1925, w okresie Pamiątki. Z trzystuosobowego zboru zaledwie około 30 lojalnych obchodziło ją zgodnie z zaleceniami Towarzystwa.
Fala podobnych zdarzeń wkrótce potem przetoczyła się przez inne zbory. Na przykład w Łodzi z około 150 osób nie dało się zwieść tylko 3 braci i 6 sióstr; lojalnie kontynuowali oni urządzanie zebrań i studiowanie Słowa Bożego z pomocą publikacji Towarzystwa. Podjęli się nawet pracy polowej, to znaczy wyszukiwania prenumeratorów czasopisma Złoty Wiek (obecnie Przebudźcie się!), które akurat w roku 1925 zaczęło się ukazywać w języku polskim.
Widząc, gdzie naprawdę jest gorliwość i gdzie kwitnie życie duchowe, wielu niezdecydowanych lub zdezorientowanych wracało do tej grupki, jaka się utrzymała w Łodzi. Właśnie zbór łódzki wysunął się na czoło w stosowaniu wskazówek Towarzystwa i latem owego roku przystąpił do organizowania grupowych wyjazdów do pracy misyjnej na dalszych terenach. Wygłaszano wykłady biblijne w miejscowościach odległych nawet do 150 kilometrów od Łodzi.
Nie oznaczało to bynajmniej końca problemów. W całym kraju część braci służyła Bogu przede wszystkim ze względu na nagrodę w niebie, którą według swego przekonania mieli otrzymać najpóźniej w roku 1925. Kiedy ten rok minął, wielu osłabło duchowo lub nawet odpadło. W tym czasie bardzo zaktywizowały się różne ugrupowania opozycyjne, usiłujące podkopać albo wręcz przejąć nasze zbory. Trzy z nich przetrwały do chwili obecnej. Z biegiem lat stało się jednak wyraźnie widoczne, kto się cieszy błogosławieństwem Bożym i zgodnie z nakazem Pisma Świętego ‛głosi dobrą nowinę o Królestwie’ (Mat. 24:14).
Po tamtych przełomowych chwilach działalność prowadzoną pod przewodnictwem „sługi wiernego i roztropnego” trzeba było rozpoczynać niemal od podstaw, były też liczne inne przeszkody, lecz praca ta dała nadspodziewanie pozytywne rezultaty (Mat. 24:45-47, Bg).
Dzieło się stabilizuje
W Warszawie powstała sytuacja, w której trudno było oczekiwać szybkiej normalizacji. Wydelegowany do Polski brat Wnorowski, zmęczony takim stanem rzeczy, mniej więcej po roku wrócił do Ameryki. Do kierowania biurem warszawskim powołany został brat Szwed; w następnym roku zastąpił go Wacław Narodowicz. Był to dobry mówca, lecz praca biurowa wyraźnie mu nie odpowiadała i po kolejnym roku wolał wrócić do terenu.
Nasi bracia dalej współpracujący z Towarzystwem Strażnica nie dysponowali w tym niełatwym okresie korporacją posiadającą osobowość prawną, co utrudniało urządzanie odczytów publicznych, a tym bardziej organizowanie zjazdów. Pierwotna korporacja podlegała opozycji, a odstępcy skupieni wokół Kasprzykowskiego występowali jako Stowarzyszenie Badaczy Pisma Świętego — Grupa II. Władze nie chciały nic słyszeć o trzeciej grupie. Zdawało się, że sytuacja jest bez wyjścia.
Ale Jehowa wysłuchał modlitwy swoich lojalnych sług i pokazał rozwiązanie. Żył jeszcze w Warszawie skromny człowiek nazwiskiem Całka, który poznał prawdę przed pierwszą wojną światową i był wtedy zgłoszony u władz. Dzięki temu miał prawo do występowania jako reprezentant pierwszej grupy Badaczy Pisma Świętego. Kiedyś zachwiał się duchowo, niemniej w krytycznym momencie z własnej inicjatywy nawiązał znowu kontakt ze zborem. Zgodził się też przekazać swoje pełnomocnictwa na ręce brata W. Scheidera. Oznaczało to dla braci niemały postęp w zakresie ‛obrony i prawnego umocnienia dobrej nowiny’ (Filip. 1:7, NW).
W roku 1927 przybył do Polski inny delegat Towarzystwa, brat Ludwik Kuźma. Od lat odwiedzał on w charakterze pielgrzyma zbory polskie w USA, a później we Francji. Ten miły i zdolny brat również tutaj zachęcił wielu do gorliwszej pracy dla Jehowy. Wracał jednak do Ameryki z przeświadczeniem, że potrzebna jest sprawniejsza łączność z głównym biurem Towarzystwa. W związku z tym brat Rutherford postanowił dokonać pewnych zmian organizacyjnych.
Brat Paul Balzereit, wydelegowany z niemieckiego Biura Oddziału, starał się znaleźć w Polsce kogoś, kto objąłby po Narodowiczu placówkę w Warszawie i we współpracy z biurem w Magdeburgu troszczył się o sług Jehowy w całym kraju. Zbór łódzki przodował wówczas w działalności, toteż Balzereit zapytał brata Scheidera, czy się podejmie tego zadania. Będąc człowiekiem pokornym, ze swej strony zaproponował on Edwarda Rüdigera, tłumacza Złotego Wieku. Brat ów potem istotnie pełnił te obowiązki przez blisko rok.
Wskutek trudności paszportowych bracia z Niemiec stracili możność przyjeżdżania do Polski celem udzielania pomocy. Bezpośrednią opiekę nad działalnością teokratyczną na tym terenie przejęło środkowoeuropejskie biuro Towarzystwa w Bernie, w Szwajcarii. Stamtąd też przyjechał w roku 1928 Martin Harbeck, aby jeszcze raz poszukać kogoś, kto by się nadawał do usługiwania w charakterze nadzorcy dzieła w kraju. Ponownie zapytany, brat Scheider tym razem przyjął ten przydział pracy.
W owym okresie widać już było stały wzrost. W roku 1927 na Pamiątkę śmierci Chrystusa przybyło 1101 osób, jednakże tylko 76 składało sprawozdania z udziału w głoszeniu dobrej nowiny. Pod koniec roku 1928 działały w Polsce 24 zbory zreorganizowane do służby, z której raport regularnie zdawało 256 głosicieli. Rok później takich zborów było już 40, a w następnym roku — 55.
Zbory te zgodnie ze wskazówkami Towarzystwa urządzały co pewien czas tygodnie wzmożonej służby. W roku 1929 po raz pierwszy kilku kolporterów skierowano na tereny południowo-wschodniej Polski, aby zanieśli prawdy o Królestwie ludności ukraińskiej. W angielskim Roczniku na rok 1930 czytamy między innymi: „Coraz więcej braci rozumie, że nie zostali powołani po to, by sobie posiedzieć z Panem w winnicy, lecz by z nim pracować”.
Pora przesiewania
W tym czasie okazało się, że lokal dotychczas wynajmowany na potrzeby biura w Warszawie nie będzie już dłużej mógł spełniać swego zadania. Poszukiwania innych pomieszczeń na terenie tego miasta nie dały rezultatu ze względu na zbyt wysokie koszty. Postanowiono więc przenieść biuro do Łodzi.
W Łodzi biuro to działało początkowo we wspomnianej sali zborowej. Na koniec w roku 1932 znaleziono odpowiedni budynek przy ulicy Rzgowskiej 24. Ogłoszono po zborach zbiórkę na ten cel, jednakże bracia, dotychczas tak ofiarni, nie zareagowali. Właściciel zgodził się przedłużyć termin płatności, mimo że miał innych kupców. Jeszcze raz przedstawiono braciom stan rzeczy i znowu bez echa. Przyczyna pozostawała zagadką.
Zanim sytuacja się wyjaśniła, Jehowa udzielił pomocy w inny sposób. Kiedy do ostatecznego terminu zostały zaledwie trzy dni, siostrze Scheider udało się pożyczyć brakującą sumę pieniędzy od swej dość bogatej siostry przyrodniej, mimo iż była to osoba nieprzychylnie usposobiona do prawdy biblijnej.
Wkrótce wyszło na jaw, dlaczego zbory tak negatywnie ustosunkowały się do kupna domu w Łodzi. Wacław Narodowicz, do owego czasu działający jako pielgrzym, na własną rękę jeździł po kraju i tłumaczył braciom, że biuro powinno być w Warszawie, i to znowu pod jego kierownictwem, a zatem pieniądze należy wpłacać jemu. Celu nie osiągnął, choć narobił sporo zamieszania. Później przyłączył się do odstępców.
Wtedy znowu nastąpił miejscami odsiew „dusz niestatecznych”, które podążały za człowiekiem, zamiast trzymać się Jehowy i Jego organizacji (2 Piotra 2:14, 15, Bg). Przyczyną w dużej mierze było niezadowolenie z potrzeby głoszenia, zgodnej z przyjętą nazwą „Świadkowie Jehowy”. Nie wszyscy chcieli uczestniczyć w tej działalności. Jednakże osoby, które pozostały w zborach, udowodniły swą szczerą miłość do Jehowy. Była to ważna okoliczność, ponieważ lata trzydzieste i późniejsze okazały się dla Świadków Jehowy w Polsce nieprzerwanym pasmem walki o przetrwanie. Wielokrotnie potwierdzały się przy tym słowa z Księgi Izajasza 54:17 (NW) — istotnie przeciw sługom Jehowy ‛sporządzano broń’ wszelakiego rodzaju, ale żadna nie odniosła skutku i prawdziwe wielbienie Stwórcy nie zostało wytępione.
Ataki i kontrataki
W owych latach kler rzymskokatolicki zaczął ze wzmożoną siłą stosować metodę publicznego szkalowania ludu Bożego, głównie w prasie. Wzywano również parafian do oddawania literatury biblijnej pozostawionej im przez głosicieli, po czym publicznie ją palono. Przykład takiego postępowania, który nabrał szczególnie dużego rozgłosu, zdarzył się w Chojnicach. Miejscowa prokuratura oskarżyła mieszkającego tam pioniera, brata Śmieszkę, o dopuszczenie się „bluźnierstwa” za pomocą druków. W roku 1933 odbyła się rozprawa sądowa, której przysłuchiwało się mnóstwo ludzi. W charakterze eksperta katolickiego wystąpił ksiądz Janke, doktor filozofii oraz wykładowca religii w miejscowym gimnazjum. Biegłym z ramienia Towarzystwa był brat Scheider. Przedyskutowano takie zagadnienia, jak nieśmiertelność duszy, wieczne męki i czyściec. Pan Janke uznał się za całkowicie pokonanego, podszedł do naszego brata, uścisnął mu rękę i powiedział, że już nigdy w życiu nie podjąłby się wystąpienia w takiej sprawie.
Do atakowania Świadków Jehowy przyłączyła się krakowska gazeta Ilustrowany Kurier Codzienny. Napisano tam bezpodstawnie, iż są to zakonspirowani komuniści, którzy śpiewają pieśni bolszewickie, są szkoleni na terenie Związku Radzieckiego i stamtąd opłacani. Nie było innego wyjścia, jak zaskarżyć gazetę do sądu. Redaktor odpowiedzialny został ukarany.
Mieczysław Skrudlik, jezuita, opublikował kilka broszur o podobnej treści. Pozwany przez braci do sądu, trzykrotnie wnosił o odroczenie terminu rozprawy ze względu na stan zdrowia, a następnie po kilku zmianach miejsca zamieszkania stał się nieuchwytny.
Kler i jego poplecznicy nie ograniczali się jedynie do napaści słownych. Głosiciele w trakcie pracy od domu do domu spotykali się z bezpośrednim stosowaniem przemocy. Przeciwnicy przy użyciu pięści, nóg, kamieni oraz pałek niszczyli literaturę biblijną, pozostawiając jej posiadaczy pobitych do krwi lub utraty przytomności. Zatrzymywano kolumny wyjeżdżających do głoszenia na odległych terenach, rozbijano rowery i motocykle; oprócz pobicia zdarzały się też wypadki pławienia w wodzie.
Jak napisał w swoich wspomnieniach długoletni pionier, Bolesław Zawadzki, pewnego razu podczas zebrania dom jego rodziców w Kielcach otoczył tłum złożony z 2000 ludzi, którzy wznosili wrogie okrzyki i zaczęli rzucać kamieniami. Niektórzy taczkami dowozili świeże zapasy. „Zabawa” skończyła się dopiero długo po północy. Kiedy potem rodzina wywoziła kamienie, które wpadły przez zrujnowany dach i okna, wypełniły one sześć wozów konnych! Dla powstrzymania tej fali prześladowań braciom nieraz udawało się doprowadzić do ukarania bezpośrednich sprawców; rzadziej stawali przed sądem podżegacze, to znaczy księża.
Dobrodziejstwa odpowiedniego zorganizowania
Jeszcze pod koniec lat dwudziestych podjęto starania, żeby braciom w terenie skuteczniej dopomagać w zakresie służby polowej. Zborom przydzielono określone terytoria do pracy. Do odwiedzania każdej placówki wysyłano rejonowych kierowników służby, którzy oprócz wygłaszania przemówień zaprawiali współbraci do pracy misyjnej. Służba ich rzeczywiście była pomocą i pokrzepieniem. W pamięci wielu osób pozostał z tych czasów bardzo gorliwy i ofiarny brat Ludwik Kinicki.
Ducha ofiarności przejawiali również pionierzy, których liczba wahała się od 30 do 50. Głosili zazwyczaj na odległych terenach, gdzie nie było zborów. Radośnie przemierzali dziesiątki kilometrów pieszo, mało który miał rower. Wolno im było utrzymywać się z części datków, które uzyskiwali za rozpowszechnioną literaturę, a niekiedy w bardzo skromnym zakresie coś sobie dodatkowo zarabiali. Zimą często nocowali na wiązce słomy rozłożonej na podłodze, przykryci własnym płaszczem, nieraz w stajniach albo w stertach siana.
Napotykani ludzie bywali bardzo zacofani; chociaż mieli szczere serca, niewiele wiedzieli z Biblii albo z historii. Jak wspominał brat Stefan Milewski, kiedyś w rozmowie z grupą wieśniaków nadmienił, iż Jezus był z pochodzenia Żydem. Wywołało to takie oburzenie, że z trudem uniknął pobicia. Krzyczano w wielkim gniewie: „Pan Jezus to był Polak i katolik!”
Nic nie zdołało powstrzymać gorliwych Świadków Jehowy od poszukiwania ludzi przyrównanych do owiec. W roku 1932 przepracowali 103 323 godziny, rozpowszechnili 177 505 książek i broszur oraz 2101 Biblii, a prócz tego 87 455 egzemplarzy Złotego Wieku. W jednej z warszawskich gazet napisano o nich: „Badaczy Pisma Świętego jest w Polsce chyba niezbyt wiele ponad 600 000 i ta nieliczna grupa tak agituje, jak żadna inna religia”. W tym czasie było tu w rzeczywistości zaledwie około 600 aktywnych głosicieli, ale w oczach obserwatorów maleńki stawał się tysiącem (por. Izaj. 60:22).
Walka się zaostrza
Chcąc powstrzymać działalność Świadków, duchowieństwo katolickie stale wywierało nacisk na władze. Zarzuty się powtarzały: sianie propagandy komunistycznej, handel domokrążny bez licencji, naruszanie spokoju niedzielnego, bluźnierstwo przeciw Kościołowi i jego naukom. W roku 1933 zdarzyło się około 100 wypadków zatrzymania głosicieli przez policję, a dwa lata później już przeszło 3000. Oprócz tego zanotowano 41 wypadków ciężkiego pobicia przez sfanatyzowany tłum. Kiedy się okazywało, że zarzuty oparte na jakimś zarządzeniu są nieuzasadnione, duchowni nie ustawali w powoływaniu się na następne. Większość spraw nawet nie trafiała do sądów, gdyż umarzano je z braku podstaw; inne kończyły się uniewinnieniem.
Nie zawsze aresztowani bracia mogli sobie pozwolić na wynajęcie adwokata. Niezbędnych rad udzielało im jednak biuro Towarzystwa. Wysyłano stamtąd setki pism informujących o odwołaniach, odpisów korzystnych opinii biegłych i wyroków precedensowych. Przed sądami oskarżeni bracia zgodnie z otrzymanymi wskazówkami najczęściej kładli nacisk na dobrą nowinę o Królestwie Bożym, nie wdając się w szczegółowe rozważania natury legislacyjnej. Było też kilku prawników gotowych w poważniejszych sprawach wystąpić w obronie braci.
Dla przeciwdziałania oskarżeniom o handel domokrążny Towarzystwo wydało legitymacje upoważniające do pracy ewangelizacyjnej na podstawie przepisów o wolności sumienia i wyznania. Wprowadzenie obowiązkowej nauki religii w szkołach publicznych spowodowało, że dzieciom Świadków Jehowy, które tej nauki nie pobierały, w wielu miejscach uniemożliwiono otrzymanie promocji do następnej klasy. Biuro Towarzystwa zaczęło więc wystawiać specjalne zaświadczenia; stwierdzano w nich, że dziecko pobiera naukę religii we własnej społeczności wyznaniowej, osiągając takie a takie wyniki. W związku z tym w wielu zborach uruchomiono wtedy tak zwane „szkółki niedzielne”, które działały przez kilka lat. Po usilnych staraniach ze strony braci udało się uzyskać w Ministerstwie Oświaty i Wyznań Religijnych wydanie rozporządzenia zobowiązującego władze szkolne do honorowania wymienionych zaświadczeń. Po wpisaniu podanej oceny do świadectwa szkolnego dziecko mogło przejść do następnej klasy.
Niektórzy urzędnicy państwowi wyraźnie dostrzegali, że podłożem oskarżeń wytaczanych przeciwko Świadkom Jehowy jest nietolerancja religijna. Na przykład prokurator Sądu Apelacyjnego w Toruniu sam zażądał uniewinnienia głosiciela oskarżonego o bluźnierstwo, przy czym wyjaśnił, że Świadkowie Jehowy zajmują postawę wzorowaną na pierwszych chrześcijanach. W innym wypadku prokurator w Poznaniu nie chciał wnieść oskarżenia za wypowiedź przypisującą duchowieństwu przynależność do „organizacji Szatana” (por. Jana 8:44). Nawiązał też do sytuacji na dworze papieskim za Aleksandra VI, który zasłynął z szerzenia ducha skandalicznej niemoralności. Przeciwstawił temu nienaganne postępowanie Świadków Jehowy oraz ich gorliwość w służbie dla Boga.
Próby wstrzymania dopływu literatury
Kler podejmował ustawiczne wysiłki zmierzające do odcięcia dopływu literatury, której Świadkowie Jehowy używali w swej działalności. Gdzie tylko się udawało, zręcznie manewrowali urzędnikami państwowymi dla osiągnięcia swoich celów. Na przykład w roku 1930 przekonali ministra spraw wewnętrznych, by cofnął debit pocztowy wydany na czasopismo Złoty Wiek, które nieustraszenie demaskowało obłudę religijną. Jednakże parę tygodni później musiał on zrezygnować ze stanowiska, a jego następca ponownie zezwolił na sprowadzanie Złotego Wieku i rozsyłanie go pocztą.
W końcu wrogom Świadków udało się całkowicie uniemożliwić przysyłanie Złotego Wieku, drukowanego w Szwajcarii. W roku 1933 bracia zaczęli go więc wydawać w Łodzi. Kiedy duchowni doprowadzali do tego, że właściciel drukarni uchylał się od dalszej współpracy ze Świadkami Jehowy, bracia znajdowali innego, chętnego. Powtórzyło się to kilkakrotnie. Wreszcie po licznych konfiskatach zarządzonych przez urząd cenzury zakazano publikowania tego czasopisma. Bracia wnieśli apelację i dalej je wydawali do czasu, gdy nieodwołalnie tego im zabroniono, a brata Augustyna Raczka, redaktora odpowiedzialnego, skazano na rok więzienia.
Mogło się wydawać, że przeciwnicy dopięli swego. Bracia jednak nie dali za wygraną. Ostatni numer Złotego Wieku nosił datę 1 września 1936 roku, a już 1 października tego samego roku zaczęło się w to miejsce ukazywać w Warszawie inne pismo: Nowy Dzień. W dalszym ciągu publikowano w nim artykuły demaskujące zepsucie i obłudę religijną, a zarazem uwypuklające prawdę z Biblii. Drukowano je aż do samego wybuchu drugiej wojny światowej.
W roku 1937 minister spraw wewnętrznych obłożył zakazem Strażnicę, którą Świadkowie Jehowy posługiwali się łącznie z Biblią na swoich zebraniach zborowych. Strażnica nie zawierała żadnej treści wywrotowej, niemniej duchowieństwo nie życzyło sobie jej obiegu na terenie, który uznawało za strefę swoich wpływów. Z kolei nasi bracia, zdecydowani „bardziej słuchać Boga niż ludzi”, zaczęli powielać ją we własnym zakresie (Dzieje 5:29).
W tym czasie łódzki biskup Jasiński przy poparciu Akcji Katolickieja zorganizował „Instytut do walki z mniejszościami religijnymi”, który planowo obsadzał swymi ludźmi ważniejsze stanowiska w urzędach. Jednym z jego celów było konfiskowanie wszelkiej literatury Towarzystwa. Pomimo dużego ryzyka Świadkowie wydali jeszcze dwie nowe broszury. Posypały się kary ze strony władz. Któż jednak się za tym krył? Z braku podstaw do oskarżenia o łamanie praw świeckich powoływano się na katolickie prawo kanoniczne. Trudno o lepszy dowód, że cała kampania odbywała się pod dyktando hierarchii kościelnej.
Bilans roku 1937 przedstawiał się następująco: 75 urządzonych przez Akcję Katolicką napadów na braci, w tym dwa morderstwa; 263 rozprawy sądowe, z których 99 zakończyło się uniewinnieniem, 71 — wyrokiem skazującym, a reszta została odroczona. Na 129 konfiskat literatury w 99 wypadkach wywalczono jej zwrot. W Roczniku na rok 1938 trafnie napisano: „Cały lud Pański w tym kraju jest zdecydowany kontynuować dzieło świadczenia bez względu na to, czy się to komuś podoba, czy nie, pomny na słowa (...), że ‚trzeba bardziej słuchać Boga niż ludzi’”.
Tak faktycznie myśleli głosiciele zgrupowani w 121 zborach zreorganizowanych do służby. Było ich przeciętnie co miesiąc około 800, a w miesiącu Pamiątki zdało raporty z pracy 1040 osób! Przeciwnicy zmierzali jednak do zadania śmiertelnego ciosu. Niewątpliwie sądzili, że dopięli celu, gdy 22 marca 1938 roku opieczętowano wszystkie pomieszczenia naszego biura w Łodzi. Żadnej publikacji nie można już było wysłać pocztą ani koleją; karze podlegali nadawcy i odbiorcy. Bracia chcieli odwołać się do sądu wyższej instancji, ale pewien wysoko postawiony, a przychylny urzędnik państwowy wyjaśnił w zaufaniu, że byłoby to daremne, ponieważ zmienił się „duch czasu”. Nawet w razie zwycięstwa Świadków przed sądem minister spraw wewnętrznych postara się o stosowanie ostrych restrykcji wobec nich w całym kraju. Postanowiono więc nie forsować tej sprawy w sądach, ale raczej zaufać Jehowie i działać energicznie na innych odcinkach.
Okazało się, że przez wyjście awaryjne, którego policja nie zauważyła, jest dostęp do opieczętowanego magazynu literatury. Dzień po dniu pracownicy Betel stopniowo wynieśli całe tony publikacji, które rozwieziono do zborów. Były to wydawnictwa nie tylko w języku polskim, ale też w ukraińskim, rosyjskim, niemieckim i jidysz.
Bracia w terenie ze szczerym sercem podeszli do akcji gromadzenia literatury na nadchodzące ciężkie czasy. Na przykład Józef Włodarczyk z Lubelszczyzny nabył i starannie zabezpieczył 12 000 broszur, sporo książek, 500 Biblii i 500 „Nowych Testamentów”, 500 śpiewników, 250 płyt z nagranymi wykładami biblijnymi. Wielu innych braci uczyniło podobnie. Wszystko to bardzo się przydało w okresie wojny, podczas której nie było żadnych nowych dostaw.
Zakaz ogłoszony w roku 1938 dał braciom kilkanaście miesięcy na przygotowanie się do pracy podziemnej w trudnych warunkach drugiej wojny światowej. Cały kraj został podzielony na strefy z pewną liczbą zborów poddanych opiece najgorliwszych miejscowych braci. Każda strefa musiała we własnym zakresie powielać dla swych zborów literaturę, zwłaszcza Strażnicę. Był to jedyny „świeży pokarm” otrzymywany przez zbory. Ten system organizacyjny w pełni zdał egzamin również wtedy, gdy kraj pogrążył się w odmętach wojny.
Nastaje czas wojny!
Pierwszego września 1939 roku wybuchła druga wojna światowa. Według ostatniego sprawozdania wysłanego przed tą datą było w Polsce 1039 głosicieli. Jak się im powiodło?
W czasie okupacji Polska uległa podziałowi na trzy rejony. Obszar zachodni wcielono bezpośrednio do Rzeszy Niemieckiej. Część środkową z miastami: Warszawą, Krakowem i Lublinem, a później także Lwowem, nazwano Generalnym Gubernatorstwem i znalazła się ona pod zarządem niemieckim. Cały wschód zajął Związek Radziecki. W każdym rejonie zapanowały inne warunki.
Na terenach zachodnich niemieckie gestapo aresztowało każdego, kogo rozpoznano jako Świadka Jehowy. Totalitarny system hitlerowski rozprawiał się okrutnie ze wszystkimi, którzy nie byli mu całkowicie ulegli, toteż Świadków Jehowy, opowiadających się za Królestwem Bożym, uznawano za wrogów. Wystarczyło mieć w domu pojedynczy egzemplarz Strażnicy albo znaleźć się na fotografii razem ze Świadkiem Jehowy, żeby być uznanym za przestępcę. Z aresztowanych próbowano brutalnie wymusić podanie adresów i nazwisk innych braci lub sióstr. Kto nie chciał być zdrajcą albo nie podpisał oświadczenia o wyrzeczeniu się wiary, był wtrącany do obozu koncentracyjnego. Tylko nieliczni się załamali i poszli na kompromis. Nawet sami oprawcy byli zdumieni lojalnością tych sług Jehowy.
W Łodzi gestapo aresztowało brata Scheidera oraz wielu innych i osadziło ich w obozach. Do obozów niemieckich dostało się 69 braci i sióstr z Poznania; 22 osoby zginęły. Mimo wszystko tylu ludzi poznawało tam wtedy prawdę, że zaraz po wojnie działał w tym mieście silny zbór, którego gorliwość promieniowała na sąsiednie tereny i dopomogła w odbudowie organizacji w zachodniej Polsce.
Cierpień doznawali też nasi bracia w wielu innych miastach, a nawet w małych miejscowościach. Na przykład z górskiego uzdrowiska Wisła, liczącego wtedy 6000 mieszkańców, zabrano do obozów koncentracyjnych 51 braci i sióstr, a powróciło z nich zaledwie 13 osób.
Jehowa nie opuścił swego ludu
Wśród tych srogich prześladowań nie brakło dowodów opieki ze strony Stwórcy. Zwycięstwem w oczach jego ludu niekoniecznie musiało być przeżycie, ale raczej dochowanie wierności — w razie potrzeby aż do śmierci (Obj. 2:10). Jeden z braci opowiadał, że bito go bezlitośnie wiele godzin, zwłaszcza po plecach i w okolicy nerek, aby wydał innych braci i zdradził powiązania organizacyjne. Przetrzymał to. O wiele gorsze okazało się powtórzenie tego maltretowania następnego dnia, a na trzeci dzień spuchnięte i odbite od kości ciało reagowało na dalsze razy wprost nieznośnym bólem. Modlił się do Jehowy o ulgę, choćby przez śmierć. Nagle bijący go gestapowiec ordynarnie zaklął, rzucił knut i wyszedł. Co się stało?
Po kilku dniach brat zobaczył go na korytarzu z obandażowaną ręką i dowiedział się od innych ludzi, że ma złamany palec wskazujący — najwidoczniej doszło do tego podczas bicia.
Świadkowie Jehowy, którzy zdołali uniknąć aresztowania, nie dali się rozproszyć. Spotykali się w niewielkich grupkach i studiowali Biblię oraz Strażnicę, którą otrzymywali zazwyczaj od braci z Niemiec i powielali lub nawet ręcznie przepisywali. W Łodzi przez cały okres okupacji działał w pracy podziemnej brat Fritz Otto; miał kontakty między innymi z takimi ośrodkami, jak Poznań, Bydgoszcz i Gdańsk. Chociaż przeciwnicy nieraz przerywali nici łączności, po jakimś czasie nawiązywano je z powrotem.
Na terenach Generalnego Gubernatorstwa
Na środkowych i południowych obszarach kraju panowały inne warunki. Świadkowie Jehowy nie byli tutaj tak zaciekle tropieni i prześladowani, toteż działali energicznie, oczywiście z zachowaniem środków ostrożności. Matryce woskowe Strażnicy przygotowywano w Warszawie, a odpowiedzialni za poszczególne strefy dbali o ich powielenie. Do tego celu służyły zwykle urządzenia bardzo proste w budowie. Materiały źródłowe do tej literatury przemycano różnymi sposobami. Niekiedy za pośredników nieświadomie posłużyli nawet wracający z urlopu na front wschodni żołnierze niemieccy, których rodziny były w prawdzie.
Zdarzały się liczne sytuacje rozdzierające serce. W grudniu 1942 roku policja niemiecka aresztowała w Warszawie dwóch braci zajętych powielaniem, Stefana Milewskiego i Jana Gontkiewicza. Wkrótce potem zostali wysłani do obozu koncentracyjnego w Majdanku, następnie do Buchenwaldu. Zadania ich przejął brat Ludwik Kinicki, który poza tym nadzorował działalność Świadków Jehowy na całym obszarze Generalnego Gubernatorstwa. Aresztowany dwa lata później, zmarł pod koniec 1944 roku w obozie koncentracyjnym Gusen na terenie Austrii. Czy wrogowie odnieśli zwycięstwo? W żadnym wypadku! Każdy z tych braci pozostał niezachwiany w swej lojalności wobec Jehowy. Natomiast przeciwnicy mieli sposobność zaprezentowania przed niebiańskim Sędzią swego stosunku do rządów Bożych (Joba 31:14; Rzym. 14:12).
W warunkach panującego terroru ludzie byli zastraszeni; każdy traktował drugiego podejrzliwie. Chcąc uniknąć niepotrzebnych kłopotów, przy zapraszaniu na zebrania nowych osób bądź też przy zapoznawaniu ich z innymi zainteresowanymi bracia zachowywali daleko posuniętą ostrożność. Jehowa jednak błogosławił gorliwość swych Świadków i jak grzyby po deszczu powstawały nowe grupy.
Czasami wyłaniały się nieoczekiwane możliwości dawania świadectwa. Późną jesienią roku 1940 w miejscowości Wojkowice Komorne niedaleko Katowic zmarł człowiek zainteresowany prawdą biblijną, który życzył sobie, żeby go pochowali Świadkowie Jehowy. Pewien brat przygotował się więc do wypowiedzenia kilku słów pociechy w domu żałoby. Tymczasem na cmentarzu zebrało się mnóstwo ludzi. W tej sytuacji brat nie mógł się powstrzymać od wygłoszenia trwającego ponad godzinę przemówienia na temat biblijnej nadziei dla umarłych. Od tego czasu Świadkowie starali się urządzać pogrzeby w niedziele, żeby jak najwięcej osób mogło usłyszeć, co ma do powiedzenia Biblia.
Głoszenie w miastach miało zazwyczaj charakter nieoficjalny, natomiast na terenach wiejskich, zwłaszcza w Lubelskiem, jeszcze w czasie wojny podjęto na nowo pracę od domu do domu. Dla niepoznaki zazwyczaj rozpoczynano rozmowy na przykład od pytania o możliwość kupienia czegoś. Odpowiedzi często stawały się punktem wyjścia do dyskusji o sprawach duchowych.
Dochodziło nawet do organizowania przez niektóre zbory wycieczek do odległych wsi, gdzie okazywało się, że przeżycia wojenne zmieniły sposób myślenia ludzi. Dużo osób garnęło się do prawdy, wśród nich sporo młodzieży. Bardzo się przydawały zapasy literatury przechowywane przez braci; wciąż powstawały nowe zbory.
Oczywiście Szatan starał się powstrzymać ten rozwój czystego wielbienia Stwórcy. Za narzędzia posłużyły mu między innymi grupy partyzanckie. Niektóre z nich, podjudzone przez księży katolickich, zaczęły zwalczać nie tylko niemieckich okupantów, ale też Świadków Jehowy, co stało się kolejną próbą wiary. Nocami napadano na domy braci, bito mężczyzn, kobiety oraz dzieci, żeby się przeżegnali, pocałowali krzyż i powiesili na ścianach „święte” obrazy. Napastnicy grabili i niszczyli, co się dało. Niektóre rodziny spotykało to wielokrotnie. Pewni bracia dla ratowania życia musieli się ukrywać.
„Nowy ład” w sektorze radzieckim
Duży obszar wschodniej Polski zajął we wrześniu 1939 roku Związek Radziecki. Odcięta została od reszty organizacji mniej więcej połowa głosicieli; byli wśród nich bracia narodowości polskiej i ukraińskiej oraz w mniejszej mierze rosyjskiej i żydowskiej. Wszyscy pałali gorliwością, ich usposobienie duchowe było jednak zagrożone wskutek braku świeżego pokarmu. Próbowano uzyskać łączność przez Słowację, ale trudności były ogromne.
Tak doszło do tego, że pewna liczba zborów znalazła się pod wpływem swoistego „nowego ładu”. Początkowo chodziło o dopasowanie się do powstałej sytuacji. Położono nacisk na potrzebę różnienia się od świata, na prowadzenie życia „w ozdobie świętobliwości” (Ps. 110:3, Bg). Ów „nowy ład” szerzył się ze Lwowa i z czasem poprzez Lubelszczyznę dotarł do samej Warszawy. Zamiast jednak doradzać braciom, by po prostu trzymali się ściśle tego, co jest powiedziane w Słowie Bożym, wkrótce zaczęto ich zachęcać do czynności, które jedynie były wyrazem różnych indywidualnych koncepcji.
Pod wpływem takich nacisków na przykład w Białymstoku po zajęciu tych terenów przez armię niemiecką grupa zdezorientowanych głosicieli poszła do komendantury miasta, zdjęła z dachu flagę ze swastyką i zawiesiła białą. Aresztowano ich i jeszcze tego samego dnia stracono. Było to kolejne bolesne przypomnienie o skutkach działania na własną rękę z pominięciem Pisma Świętego, przykładu Chrystusa i apostołów oraz kierownictwa „niewolnika wiernego i rozumnego” (Mat. 24:45, NW).
Ostatnia próba z okresu wojny
Pod sam koniec wojny bracia stanęli wobec nowego wyzwania. W związku ze zbliżaniem się frontu wschodniego zapędzano ludność do kopania rowów przeciwczołgowych. Świadkowie Jehowy, powołując się na swoją chrześcijańską neutralność, sumiennie odmawiali udziału w tym przedsięwzięciu, mimo że grożono im śmiercią. Kilkadziesiąt osób, nieraz młodych w prawdzie, rzeczywiście rozstrzelano na oczach licznie zgromadzonych mieszkańców. Ale i to posłużyło za świadectwo, gdyż dzięki temu ludzie postronni mogli sobie uświadomić, jak silną wiarę mają Świadkowie Jehowy, skoro wolą raczej umrzeć niż odstąpić od swego Boga.
Wreszcie skończyły się lata okupacji. Społeczność Świadków Jehowy w Polsce zwycięsko przetrwała ciężkie próby. Liczniejsza niż przed wojną, podjęła nowe stojące przed nią zadania.
Dzieło Pańskie rozwija się dalej
Wiosną 1945 roku ci Świadkowie Jehowy, którzy pozostali przy życiu, powrócili z hitlerowskich obozów koncentracyjnych, gotowi dalej obwieszczać publicznie Królestwo Boże. Był wśród nich brat W. Scheider.
Udało mu się na nowo przejąć w użytkowanie budynek położony w Łodzi przy ulicy Rzgowskiej 24. Niestety, przez jakiś czas po ustaniu działań wojennych poczta jeszcze nie działała, wobec czego świeżą literaturę otrzymywano jedynie wtedy, gdy ktoś ją osobiście przywiózł z zagranicy. Natychmiast ją wtedy tłumaczono i sporządzano matryce, które rozsyłano do poszczególnych stref. Do pomocy w tej pracy zgłosiło się wkrótce sporo ochotników. Jehowa pobudził też szczerych dawców do wspierania dzieła datkami materialnymi.
Słudzy Jehowy wyraźnie się różnili od reszty mieszkańców (Jana 13:35). Znaczna część ludności ukraińskiej została przesiedlona na wschód, poza nowe granice Związku Radzieckiego. Wśród nich znalazły się setki naszych braci. Jednakże zanim to nastąpiło, nieraz dochodziło do wybuchów nienawiści między Polakami a Ukraińcami zamieszkującymi wschodnie i południowe obszary byłego Generalnego Gubernatorstwa. Natomiast wśród Świadków Jehowy tych narodowości panował pokój. Pewnego razu brat będący Polakiem wracał do domu z zebrania w towarzystwie trzech sióstr Ukrainek. Natknęli się na partyzantów ukraińskich, którzy chcieli odprowadzić go na bok z zamiarem zastrzelenia. Siostry zaprotestowały i uchwyciły się brata, żeby do tego nie dopuścić. Partyzanci mocowali się z nimi około dwóch godzin. W końcu spalili zdarte z niego ubranie i buty, lecz puścili go wolno. Pobiegł po śniegu boso i w bieliźnie 2 kilometry do najbliższego brata Ukraińca.
Z chwilą zniesienia ograniczeń wojennych bracia z tym większym zapałem podjęli służbę polową. Z pierwszego powojennego sprawozdania wynikało, że w Polsce działało około 2500 głosicieli, podczas gdy w roku 1939 było ich tylko 1039, z czego mniej więcej połowa mieszkała na terenach zajętych przez ZSRR. W pozostałej części kraju nastąpił zatem podczas sześcioletniej działalności w warunkach wojny i okupacji aż 400-procentowy wzrost. Jakże trafne okazały się więc słowa proroczej zapowiedzi Daniela: „Lud, który zna swego Boga, ten się ostoi i będzie działał skutecznie. A co do tych wśród ludu, którzy odznaczają się wnikliwością, ci wielu osobom udzielą zrozumienia”! (Dan. 11:32, 33, NW).
Na niektórych terenach wystąpił niezwykły rozkwit zainteresowania orędziem Królestwa. Oto relacja brata Jana Wąsikowskiego z Poznania: „Wielka radość ogarnęła braci powracających z obozów w roku 1945, gdy ujrzeli, że małe grono Świadków rozrosło się do zachęcającej liczby około 600 głosicieli Królestwa! Z działającego na terenie miasta jednego zboru powstały już trzy”.
Najbardziej zadziwiało wówczas to, co się działo na wschodzie kraju. Warunki bytowe były tam wyjątkowo trudne. Nadzorca obwodu, któremu w roku 1947 powierzono opiekę nad zborami w tych okolicach, wspomina, iż po przybyciu na miejsce zobaczył tylko spalone domy, a nawet całe osiedla zrównane z ziemią. Bracia wegetowali w ziemiankach i piwnicach. Tamtejsze zbory mimo to notowały nadzwyczajny wzrost. W latach 1945 i 1946 do zboru Teresin przyłączało się niekiedy po 15 do 20 osób w miesiącu, a w jednym przybyły aż 42 osoby! W roku 1947 liczył on już 240 głosicieli, a zbór w pobliskim Alojzowie — 190.
Zaspokajanie głodu duchowego
Chociaż bracia nie posiadali wielu dóbr materialnych, to jednak największym problemem był dla nich wówczas brak Biblii oraz podręczników pomocnych w jej studiowaniu. Kto miał własny egzemplarz Chrześcijańskich Pism Greckich, uważał się za szczęśliwca. Byli i tacy, którzy mogli posługiwać się w służbie zaledwie pojedynczą Ewangelią. Szybko jednak nadeszła pomoc.
W roku 1946 Towarzystwo zwróciło się do braci w USA, Kanadzie, Szwajcarii i Szwecji o zorganizowanie zbiórki odzieży dla współwyznawców w krajach zniszczonych przez wojnę. Wyzyskali oni tę sposobność, żeby oprócz czegoś do ubrania przysłać również całe kartony Biblii! Nieco później nadeszły tysiące książek „Prawda was wyswobodzi” oraz 250 000 egzemplarzy broszury Religia zbiera wicher. Można sobie wyobrazić, jak wdzięczni byli bracia!
Głód prawdy Słowa Bożego był w powojennej Polsce ogromny. W roku 1946 potrzeby takie gotowych było zaspokajać już ponad 6000 głosicieli Królestwa. Biuro oddziału starało się w miarę swych możliwości dostarczać literaturę biblijną. Ponieważ jednak nie było centralnej drukarni, więc Strażnicę, broszury oraz inne druki w dalszym ciągu powielano w strefach, na jakie kiedyś podzielono kraj. Mimo skromnego wyposażenia bracia wkrótce zostali dostatecznie zaopatrzeni w podstawowy pokarm duchowy.
Nowe pola działalności
Niektórzy bracia postanowili — zarówno indywidualnie, jak i całymi rodzinami — żeby przenieść się na tereny zamieszkiwane od lat przez ludność niemiecką, które po wojnie znalazły się w granicach Polski. Na tak zwane Ziemie Zachodnie przeprowadzali się też liczni Polacy ze wschodnich terenów przedwojennej Polski, włączonych po wojnie do Związku Radzieckiego. Wszystkie te nowo zasiedlone obszary stały się wdzięcznym polem do działalności kaznodziejskiej.
Jednym z gorliwych ochotników, którzy wyruszyli na zachód, był brat Stanisław Kocieniewski, późniejszy nadzorca podróżujący. Po wojnie wrócił skrajnie wyczerpany z niemieckiego obozu pracy. Kiedy jednak poczuł się lepiej, przeprowadził się z rodziną do Jeleniej Góry. Byli to pierwsi Świadkowie Jehowy, jacy tam się osiedlili. Potem sprowadzali się inni i wkrótce powstał zbór. Obecnie działa w tym mieście dziewięć zborów.
W podobny sposób brat Jan Pieniewski z żoną znalazł się w Gorzowie Wielkopolskim. Oto jego wspomnienia: „W lutym 1946 roku rozpoczęliśmy pracę od drzwi do drzwi. Odwiedziliśmy najpierw sąsiadów. Do pierwszych trzech domów poszliśmy we dwoje, a później już każde głosiło osobno. Żona często pytała: ‚Kiedy my opracujemy całe to miasto?’ (...) Pewnego razu spotkaliśmy człowieka, który za egzemplarz Biblii gotów był oddać krowę. Biblię mu dostarczyliśmy, krowy oczywiście nie biorąc”.
Niektórzy Świadkowie Jehowy pochodzenia niemieckiego zdecydowali się pozostać w miejscu zamieszkania i nie wyjechali po wojnie do Niemiec. Niemałym problemem było dla nich nauczenie się nowego języka. Towarzystwo starało się ułatwić takim osobom służbę polową i przygotowało niewielkie kartki z wydrukowanym świadectwem w języku polskim oraz niemieckim. Z drugiej strony pewna siostra narodowości polskiej, która wraz z rodziną powróciła z Francji i zamieszkała w pobliżu Wałbrzycha, znalazłszy się wśród tylu ludzi mówiących po niemiecku, poczuła się jak w obcym kraju. Nie opuściła jednak rąk, zaczęła dawać świadectwo i wkrótce udało się jej nawiązać kontakt z braćmi niemieckimi. „Ileż to sprawiło radości!” — opowiada. „Wspólnie wyruszaliśmy, by głosić od drzwi do drzwi. Odwiedzaliśmy regularnie sporo zainteresowanych i prowadziliśmy studia biblijne”.
Widząc takie potrzeby w swoim otoczeniu, wielu głosicieli decydowało się na pracę pionierską. Siostra Zofia Kuśmierz napisała: „W okolicy nie było Świadków, więc podjęłam służbę pełnoczasową. Przez pięć dni w tygodniu przebywałam w terenie (...). Ludzie bardzo się interesowali prawdą biblijną. W ciągu roku wychowywałam nieraz po 20 osób”.
Teren był bardzo rozległy, a komunikacja jeszcze nie funkcjonowała. Brat Jan Skiba podzielił się następującymi wspomnieniami: „Do wielu miejscowości docieraliśmy pieszo, pokonując niekiedy nawet 30 do 40 kilometrów w jedną stronę. Z domu wyruszaliśmy o godzinie piątej rano, pracowaliśmy do zmroku, a wracało się często późnym wieczorem. Czasem trzeba było przenocować gdzieś na słomie”. Docierano do zakątków, gdzie dotąd jeszcze nikt nie opowiadał dobrej nowiny. Mniej więcej w rok po zakończeniu wojny działalność świadczenia była już prowadzona na terenie całego kraju. W marcu 1946 roku sprawozdanie ze służby złożyło w Polsce 6783 głosicieli Królestwa!
Postanowienia wspierające wzrost
Podczas drugiej wojny światowej bracia w Polsce nie mieli bezpośredniej łączności z Biurem Głównym Towarzystwa Strażnica. Nawet do szwajcarskiego Biura Oddziału, które w tamtym okresie nadzorowało działalność Świadków Jehowy w szeregu krajów europejskich, docierały jedynie skąpe informacje na temat sytuacji braci na terenach okupowanych przez Niemcy. Rzecz zatem zrozumiała, że i polscy Świadkowie niewiele wiedzieli o zmianach organizacyjnych wprowadzonych w innych częściach świata.
Mimo powojennych trudności zaraz po wznowieniu funkcjonowania biura w Łodzi i otrzymaniu odpowiednich informacji zaczęto pożądane zmiany wprowadzać w życie. Wcześniej kładziono duży nacisk na rozpowszechnianie literatury. Natomiast w Informatorze (obecnie Nasza Służba Królestwa) z maja 1946 roku ukazały się wskazówki co do skutecznego dokonywania odwiedzin ponownych i prowadzenia domowych studiów biblijnych oraz właściwego raportowania pracy głosicieli. Kolejne zmiany dotyczyły zebrań zborowych. Wprowadzono kurs służby teokratycznej, jak wówczas nazywano teokratyczną szkołę służby kaznodziejskiej. Nakreślono też, jaki jest sens wizyt tak zwanych sług dla braci (dzisiejszych nadzorców obwodu).
Wszystkie te reorganizacje przyczyniały się do wzmożenia aktywności. Dzięki zastosowaniu się do rad Ciała Kierowniczego — podobnie jak w pierwszym wieku — zbory „utwierdzały się w wierze i z każdym dniem rosły w liczbę” (Dzieje 16:5).
Pierwsze Sale Królestwa
Wkrótce po wojnie bracia zaczęli szukać obiektów, które po odpowiedniej przeróbce mogły pełnić rolę Sal Królestwa. W Poznaniu już pod koniec roku 1945 zbudowano salę, która mogła pomieścić 60 osób. Trudno było wtedy o materiały budowlane, ale bracia potrafili sobie radzić. Zużytkowali nawet drewno odzyskane ze skrzyń, w których nadchodziły przesyłki od Towarzystwa.
W razie potrzeby zebrania zborowe odbywały się w wynajmowanych świetlicach, salach kinowych lub innych obiektach publicznych. Gdzie nie było takich możliwości, spotkania urządzano w prywatnych domach lub mieszkaniach.
Nasi bracia lubili muzykę i z przyjemnością posługiwali się tym darem do wysławiania Jehowy. W pierwszych latach po wojnie niektórzy zorganizowali amatorskie chóry i orkiestry. Jeżeli odczyt publiczny poprzedzały pieśni, zdarzało się, że przychodzili go wysłuchać wszyscy mieszkańcy danej wsi.
Zgromadzenia — oficjalne i nieoficjalne
Niezapomniane wrażenia pozostawiły dwa pierwsze zjazdy w powojennej Polsce. Jeden odbył się w czerwcu 1946 roku we wsi Borówek na ziemi lubelskiej. Przybyło około 1500 osób. To dwudniowe zgromadzenie, które bracia urządzili według swej dotychczasowej wiedzy, właściwie miało charakter nieoficjalny. Mówcy, podobnie jak za dawnych lat, sami wybierali temat swojego wystąpienia. Inni opowiadali własne przeżycia. Jakże ucieszyła wszystkich możliwość obserwowania 260 osób, które przez chrzest w wodzie usymbolizowały oddanie siebie na spełnianie woli Jehowy!
Na pierwszy po wojnie zorganizowany przez Towarzystwo kongres ogólnokrajowy, który nieco później — we wrześniu tego samego roku — odbył się w Katowicach, przyjechało 5300 osób. Program przede wszystkim zachęcał braci do gorliwej i ujednoliconej działalności, do pełnienia służby dla Jehowy w sposób zasługujący na Jego uznanie.
Przybywają misjonarze wyszkoleni w Gilead
Dnia 19 marca 1947 roku w Gdyni zeszli na ląd z pokładu statku Jutlandia dwaj absolwenci Biblijnej Szkoły Strażnicy — Gilead: Stefan Behunick i Paweł Muhaluk. Obaj dość dobrze mówili po polsku i od razu zabrali się do powierzonych im specjalnych zadań.
Do ważniejszych należało organizowanie pracy w obwodach i okręgach. Wymagało to szkolenia nadzorców podróżujących, czyli braci, którzy by systematycznie odwiedzali zbory i brali z miejscowymi Świadkami Jehowy udział w służbie kaznodziejskiej oraz pomagali im wygłaszaniem pokrzepiających przemówień. Rozpoczęto pracę okręgową, polegającą między innymi na regularnym urządzaniu zgromadzeń w każdym obwodzie. W ciągu kilku następnych lat w całym kraju odbyły się dziesiątki takich zjazdów. W niektórych wypadkach wynajmowano do tego celu sale, a gdy nie było takiej możliwości, odbywały się one na posesjach braci.
Pierwszy okręg objął obszar całego kraju. Nadzorca tego okręgu, Edward Kwiatosz, wiernie potem służył Jehowie w polskim Biurze Oddziału aż do końca swego ziemskiego biegu w 1992 roku.
W ramach szkolenia braci, aby potrafili sprostać różnorodnym potrzebom, zaczęto w roku 1947 zapraszać pionierów do Łodzi na specjalne kursy. Jeden z uczestników takiego kursu napisał: „Dwa tygodnie spędzone w Biurze Oddziału dostarczyły niezapomnianych przeżyć. Każdego dnia otrzymywałem to, czego najbardziej potrzebowałem”. Czterech braci z tej grupy zaproszono następnie do usługiwania zborom w charakterze nadzorców podróżujących.
Misjonarze nie ograniczali się do udzielania rad w sprawach organizacyjnych, ale też współpracowali z braćmi w terenie. W miarę możliwości wyruszali do obwodów, żeby służyć praktyczną pomocą. Zarówno nadzorcy, jak i głosiciele cenili sobie takie wsparcie, a wielu wspomina je do dnia dzisiejszego.
Wtargnięcie do biura w Łodzi
Społeczność Świadków Jehowy się rozrastała, a oni sami koncentrowali swoje wysiłki na pomaganiu ludziom w odnoszeniu pożytku z Biblii. Ale chociaż w kraju zapanował ustrój socjalistyczny, nie zniknęli przeciwnicy ich działalności.
Już w lutym 1946 roku władze dokonały najścia na łódzkie biuro. Aresztowano wszystkich mężczyzn. Pozostało jedynie kilka sióstr. Budynku bez przerwy pilnowali funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa. Jednej z sióstr udało się jednak wysłać telegram do Biura Oddziału w Szwajcarii. Tamtejsi bracia interweniowali w ambasadzie polskiej w Bernie, a ponieważ nowym władzom zależało wtedy na dobrej opinii w innych krajach, więc w tydzień po aresztowaniu bracia zostali zwolnieni.
Tymczasem w Urzędzie Bezpieczeństwa próbowano nakłonić braci do współpracy, zwłaszcza do inwigilacji kleru katolickiego jako „wspólnego wroga”. Świadczyło to o zupełnym niezrozumieniu zasady chrześcijańskiej neutralności.
W następnym roku odbył się w Krakowie zjazd ogólnokrajowy. Ciekawa rzecz, że 7000 uczestników tego zgromadzenia nosiło plakietki w kształcie fioletowego trójkąta podobnego do tego, jakim w obozach koncentracyjnych oznakowano Świadków Jehowy. Okrutne prześladowania pod rządami nazistów nie tylko zapadły głęboko w pamięć Świadków; gotowi byli o nich przypominać innym.
„Świat nie był ich wart”
W roku 1946 z różnych stron kraju zaczęły do Biura Oddziału napływać informacje o brutalnych aktach przemocy, których się dopuszczano na Świadkach Jehowy. Wyjątkowo bezwzględnymi wrogami okazały się oddziały formacji partyzanckiej Narodowe Siły Zbrojne. Działalność ich była wymierzona nie tylko przeciw władzom komunistycznym, lecz z inspiracji kleru katolickiego — także przeciwko Świadkom Jehowy. W swoich żądaniach przypominali w dużej mierze Szatana, który domagał się od Jezusa Chrystusa: ‛Choć jeden raz upadnij i złóż mi pokłon’ (Mat. 4:9, 10). Partyzanci żądali: ‛Choć raz złóż pokłon i pokaż, że jesteś katolikiem’.
Na przykład w dniu 1 marca 15-letnia Henryka Żur z okolic Chełma wybrała się z bratem z miejscowego zboru do pobliskiej miejscowości, żeby odwiedzić zainteresowanych. Były to jej ostatnie odwiedziny. Oboje wpadli w ręce członków NSZ, którzy owego dnia kwaterowali w tej wiosce. Brat, choć dotkliwie pobity, uszedł z życiem. Siostrę przez kilka godzin straszliwie torturowano. „W duchu możesz sobie myśleć, co chcesz, tylko przeżegnaj się po katolicku, bo inaczej czeka cię kula” — doradzał jeden z dręczycieli. W końcu młodą siostrę wywleczono do pobliskiego lasu i zastrzelono. Nie udało się złamać jej prawości.
Niecałe trzy tygodnie później, wieczorem 18 marca, trzydziestoosobowa grupa wdarła się do domu Jana Ziemcowa, mieszkającego na wschodzie kraju. Napastnicy próbowali najpierw zmusić całą rodzinę do wyspowiadania się u miejscowego księdza katolickiego i przyniesienia od niego stosownego zaświadczenia. Kiedy przedstawiano im prawdę biblijną, wpadli we wściekłość. Zaczęli bez litości tłuc brata Ziemcowa pałkami, a w przerwach kazali ucałować krzyż. Bili do utraty przytomności, aby wymusić przyrzeczenie, że odrzuci Biblię i powróci do praktykowania religii katolickiej. Nieprzytomnego polewali zimną wodą, aż go zatłukli na śmierć. Po dokonaniu tego morderstwa najspokojniej w świecie zjedli kolację, a później pobili do nieprzytomności resztę rodziny.
Dnia 12 czerwca doszło do kolejnego zabójstwa. Aleksander Kulesza, zamieszkały na Podlasiu, poszedł zaopiekować się bratem Kądzielą i jego rodziną, których zaatakowano poprzedniej nocy. Widok był przerażający: trudno było nawet rozpoznać pobite przez bandę osoby! Po udzieleniu pomocy brat Kulesza z rodziną wrócił do domu. Nie wiedzieli jeszcze, że zostali wytypowani na kolejne ofiary.
Wieczorem banda otoczyła ich dom i przez 6 godzin oprawcy nasłani przez miejscowego proboszcza znęcali się nad tą rodziną. Tak bezwzględnie usiłowali wymusić na Aleksandrze Kuleszy zgodę na powrót do Kościoła katolickiego, że i jego zatłukli na śmierć. Jego syn Jerzy, którego przy tej okazji również strasznie pobito, dwa lata później podjął służbę pełnoczasową i trwa w niej do dzisiaj.
Kiedy w roku 1947 zliczono akty przemocy, których dopuszczono się na Świadkach Jehowy w celu nawrócenia ich na katolicyzm, okazało się, że ucierpiało z tego powodu około 4000 osób, a 60 z nich zamordowano. Narodowe Siły Zbrojne dokonały około 800 napadów na domy naszych braci. Zgodnie z prawdą można więc o nich powiedzieć, podobnie jak o świadkach na rzecz Jehowy z czasów starożytnych: „Świat nie był ich wart” (Hebr. 11:38, BT).
„Krwawy średniowieczny wrzesień”
Duchowni wpajali swym wiernym fanatyczną nietolerancję wobec wszystkiego, co niekatolickie. Będąc przedstawicielami religii dominującej w Polsce, często kłamstwami podburzali tłumy młodzieży szkolnej i dorosłych, aby sprowokować akty przemocy.
Podczas zgromadzenia okręgowego, które latem 1948 roku odbyło się w Lublinie, księża ogłosili w tym mieście, że Świadkowie Jehowy z całej Polski przybyli z zamiarem zniszczenia tam świątyń katolickich; wezwano zatem wiernych do obrony kościołów i miasta. Ciżba podburzonych fanatyków religijnych natarła na uczestników kongresu. Bezpieczeństwa ich bronili uzbrojeni milicjanci, którzy pakowali co agresywniejszych prowodyrów na ciężarówki, wywozili do 30 kilometrów za miasto, z dala od uczęszczanych szlaków komunikacyjnych, i puszczali wolno.
Nieco inna sytuacja miała miejsce 5 września 1948 roku podczas zgromadzenia obwodowego Świadków Jehowy w Piotrkowie Trybunalskim, położonym w odległości około 120 kilometrów od Warszawy. Byli na nim obecni obaj misjonarze, bracia Behunick i Muhaluk. Przed godziną 17 w pobliżu zaczął się zbierać wrogo nastrojony tłum, który czekał na koniec programu, żeby dostać w swoje ręce „biskupów”, jak nazywano tych braci. Wychodzących z sali zaatakował kilkusetosobowy motłoch. Szereg osób, w tym obu misjonarzy, pobito do utraty przytomności. Poszkodowani zostali odwiezieni do Szpitala św. Trójcy, gdzie jedynie ich opatrzono, ale nie przyjęto na leczenie. Na taką decyzję personelu miały wpływ pracujące tam zakonnice.
Początkowo prasa nie wspomniała nic o tym wydarzeniu. Niemniej wkrótce sprawa nabrała rozgłosu, bowiem opis całego zajścia otrzymała Ambasada Amerykańska w Warszawie i środki przekazu w USA zaczęły informować o tej akcji motłochu.
Niespełna trzy tygodnie później wydarzyło się w tym rejonie coś, co przypominało drugi akt „krwawego średniowiecznego września”, jak nazwano te wydarzenia na łamach pewnego czasopisma, i co zbulwersowało opinię publiczną. W okolice Piotrkowa Trybunalskiego przyjechała grupa studentów wyższych uczelni, żeby na polecenie Ministerstwa Kultury i Sztuki zinwentaryzować zabytki architektury, rzeźby i malarstwa. Ministerstwo uzyskało od władz kościelnych zgodę na tę akcję i studenci rozpoczęli prace w jednym z miejscowych kościołów.
Natomiast w pobliskim miasteczku Kamieńsku nadgorliwa gospodyni księdza, wpadłszy do kościoła, obrzuciła przybyszy wyzwiskami, a później puściła w obieg plotkę, że to nie są studenci, tylko Świadkowie Jehowy, którzy łamią krzyże, profanują kościoły i bezczeszczą groby. Wprawdzie nikt z tych studentów nie był Świadkiem Jehowy, ale ksiądz kazał im natychmiast opuścić kościół. Wiadomość o nich lotem błyskawicy obiegła okoliczne miejscowości. Nie pomogły wyjaśnienia. Rozwścieczony tłum, uzbrojony w kije, widły i kamienie, brutalnie pobił młodzież. Sześć osób znalazło się w szpitalu.
Tym razem władze zareagowały zdecydowanie. Prowodyrów zajścia, między innymi proboszcza i gospodynię, aresztowano i skazano na długoletnie więzienie. To przyhamowało nieco zapędy duchownych, którzy lubili się posłużyć sfanatyzowanym tłumem jako narzędziem do walki z ludem Jehowy.
Szykany ze strony czynników oficjalnych
W Polsce zachodziły radykalne zmiany na arenie politycznej. Kiedy nowe siły umocniły swą władzę w państwie, starały się podporządkować sobie religię.
Jak już wspomniano, w lutym 1946 roku przedstawiciel Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa w Łodzi usiłował nakłonić Świadków do współpracy przeciw Kościołowi katolickiemu, ale spotkał się z odmową. Kiedy po czterech miesiącach w Biurze ponownie zjawił się funkcjonariusz tajnej policji, również tym razem domagał się od braci pójścia na kompromis, za co obiecał udostępnianie im najlepszych sal na zebrania. Ostrzegł jednak, że w razie odrzucenia jego propozycji muszą się liczyć z przykrymi następstwami. „Nikt nie zdoła nas powstrzymać” — zagroził na odchodnym.
Później zaczęto cofać zezwolenia na urządzanie zgromadzeń, a tu i ówdzie milicja próbowała rozpędzać ich uczestników. Na przykład w maju 1949 roku kazano przerwać program zgromadzenia obwodowego odbywającego się w okolicy Chełma. Odmowa doprowadziła do aresztowania braci odpowiedzialnych. W ostatnim dniu zjazdu uczestnicy znowu się zeszli, a pewien brat w zastępstwie aresztowanego wygłosił przemówienie okolicznościowe do chrztu; po południu na wykład publiczny przyszło około tysiąca osób. Milicjanci aresztowali kolejnych mówców, ale za każdym razem zabranego zastępował następny brat i kontynuował przemówienie. Wieczorem okazało się, że tego dnia przemawiało aż 27 braci!
Misjonarze wydaleni
Dnia 24 lipca 1949 roku misjonarze Stefan Behunick i Paweł Muhaluk byli zmuszeni opuścić Polskę. Pracowali tu dwa lata i cztery miesiące. W swych notatkach z tego okresu brat Behunick napisał: „Teraz w roku 1949 praca w Biurze Oddziału jest już lepiej zorganizowana. Ściślej współpracują zbory. Są już trzy okręgi. W czerwcu było 13 699 głosicieli — dwa razy więcej niż w roku 1947, kiedyśmy [misjonarze] przybyli do Polski. Funkcjonuje 710 zborów. W Biurze Oddziału pracuje 45 osób. Działalność nasza [Świadków Jehowy] jest tolerowana. Trwa głoszenie od domu do domu”.
W roku 1949 okazało się, że działalność Świadków Jehowy była tolerowana nawet nieco dłużej niż przewidywano. Już rok wcześniej minister sprawiedliwości wygłosił w sali Sądu Wojewódzkiego w Łodzi odczyt „O wolności religijnej w Związku Radzieckim”. Oznajmił, iż w ZSRR mniejszości religijne same dobrowolnie się rozwiązały i przyłączyły do Kościoła oficjalnie uznawanego przez państwo. Świadkowie Jehowy uznali takie „dobrowolne rozwiązanie się” mniejszości wyznaniowych w ZSRR za zapowiedź podobnego procesu w Polsce. Zaczęto się więc przygotowywać do kontynuowania dzieła w warunkach zakazu.
Niemniej w tymże okresie zgodnie ze świeżo ogłoszoną ustawą o stowarzyszeniach Świadkowie Jehowy przedłożyli w odpowiednim urzędzie projekt statutu określającego ich działalność. W celu dostosowania się do nowej sytuacji prawnej dołączyli do tego wniosek o oficjalne zarejestrowanie ich zrzeszenia.
Tymczasem do organizacji wciąż napływali nowi ludzie. W marcu 1950 roku odnotowano dziesiątą z kolei liczbę najwyższą — 18 116 głosicieli pracujących w 864 zborach. Na uroczystości Pamiątki zebrało się aż 28 918 osób. Świadczyło to wymownie, że Jehowa ma w Polsce jeszcze wielu przyszłych czcicieli!
Nawet nie pomyśleli o strachu
Dnia 21 kwietnia 1950 roku w nocy kilkudziesięcioosobowa grupa funkcjonariuszy UB wtargnęła przez okno do Biura Oddziału w Łodzi. Postawiono zarzut, że pracownicy Betel są szpiegami na rzecz USA i „usiłują zmienić przemocą ustrój Polski Ludowej”. Gorączkowo szukano czegokolwiek, co mogłoby ten zarzut potwierdzić. Nic takiego nie znaleziono, skonfiskowano jednak dokumenty dotyczące działalności wyznaniowej. Nazajutrz aresztowano członków zarządu Towarzystwa.
Pozostali bracia postanowili wydrukować i rozesłać do zborów jak najwięcej czasopism. Po zużyciu całego zapasu papieru (około 20 ton) i wysłaniu literatury przystąpiono do zabezpieczenia powielaczy, maszyn do pisania i archiwum. Pobyt i praca w Betel wymagały w tym okresie nie lada odwagi. Nadchodziły na przykład listy od rzekomych zainteresowanych, którzy prosili o spotkanie gdzieś w mieście. Właściwie chodziło jednak o to, aby pracowników Betel wywabić na ulice, skąd kilku uprowadzono. Kiedy bracia zorientowali się w sytuacji, wychodzili do miasta tylko w większych grupach.
Wieczorem 21 czerwca ponownie wtargnięto do Betel i tym razem aresztowano prawie wszystkich. Ulicami Łodzi wieziono zatrzymanych braci odkrytym samochodem ciężarowym. Eskorta szydziła, iż jest to wyjazd na wczasy. „Skoro tak” — rzucił myśl któryś z braci — „to zaśpiewajmy”. I nagle ci odważni słudzy Jehowy, nie zważając na protesty strażników, zaśpiewali: „Wszyscy, co wierni, Bogu oddani, nie znają lęku ni trwóg”.
Tej samej nocy na terenie całego kraju dokonano setek rewizji w domach Świadków Jehowy i wielu z nich aresztowano. Wrogowie Królestwa Bożego chcieli rozbić organizację i zmusić lud Jehowy do milczenia.
Dopiero po tym wszystkim, 2 lipca 1950 roku, ogłoszono w prasie decyzję Urzędu do Spraw Wyznań odmawiającą rejestracji Zrzeszenia Świadków Jehowy w Polsce i arbitralnie orzekającą o jego rozwiązaniu oraz przejęciu majątku przez państwo.
W katowniach Urzędu Bezpieczeństwa
Okres aresztowania i śledztwa stał się dla wielu Świadków Jehowy pasmem tortur i cierpień. Przesłuchujący usiłowali wymusić na nich przyznanie się do nie popełnionych przestępstw, zwłaszcza do działalności na rzecz obcego wywiadu. Podejmowane też były próby nakłonienia braci, by zostali informatorami UB. Według nie opublikowanych statystyk urzędowych represje dotknęły wtedy 90 procent „członków sekty”, jak ich nazwano w tym dokumencie. Liczba tych, którzy zdołali złożyć sprawozdanie z udziału w służbie polowej, przejściowo spadła do połowy.
Brata W. Scheidera przesłuchiwano bez przerwy przez osiem dni i nocy. Oficerowie śledczy bestialskim biciem usiłowali wymusić potwierdzenie zarzucanych mu czynów. Kiedy tracił przytomność, polewano go zimną wodą, dopóki nie odzyskał świadomości. Morzono go głodem i nie dawano nic do picia. Kiedyś musiał jednym ciągiem klęczeć przez 72 godziny. Po przewiezieniu z Łodzi do Warszawy wtrącono go najpierw nagiego do ciasnego lochu, w którym nie można było ani usiąść, ani się położyć, ani stanąć prosto. Trzymano go tam 24 dni. Aby go jeszcze bardziej pognębić, aresztowano żonę i córkę, i znęcano się również nad nimi. Nic jednak nie zdołało złamać jego prawości.
Podobnie potraktowano Haralda Abta, sekretarza oddziału. Po aresztowaniu przesłuchiwano go bez przerwy przez 6 dni, bijąc po głowie i uderzając pięścią w żołądek. Mówiono mu: „Chociaż jako antyhitlerowiec przesiedziałeś 5 lat w obozie, my i tak zrobimy z ciebie gestapowca”.
Edwarda Kwiatosza brutalnie pobito i trzymano przez trzy dni o głodzie. Bezwzględni funkcjonariusze śledczy grozili mu powieszeniem. Przez dwa tygodnie nie pozwalano mu spać. Bito go gumowymi pałkami w pięty. Połamano mu żebra i nos, miał wklęśniętą czaszkę i pękniętą błonę bębenkową. Naliczył 32 dni takiego maltretowania. Nie dał się jednak zastraszyć i zmusić do podpisania zeznań, w których fałszywie oskarżano braci, czym mógłby sobie ulżyć w cierpieniach (por. Joba 2:4).
W podobny sposób znęcano się nad innymi braćmi. Niektórym podczas śledztwa kazano siedzieć na taborecie z kołkiem pośrodku. Nazywano to „rzymskimi torturami”. Cierpieli jedynie dlatego, że byli Świadkami Jehowy lub że nie podpisywali kłamliwych protokołów bądź nie chcieli wydać współwyznawców.
Pewną liczbę braci wtrącono do więzienia w Zawierciu za niepodpisanie w roku 1950 „sztokholmskiego apelu pokoju” o wyraźnym charakterze politycznym. Najpierw znalazł się tam Władysław Drabek z Poręby. Zamknięto go w ciemnej piwnicy wypełnionej wodą po kolana. W kącie leżał stos drewna, na którym można było trochę posiedzieć z podkurczonymi nogami. Po dwóch dniach cela zapełniła się innymi braćmi, którzy również nie podpisali apelu. Od czasu do czasu strażnicy podawali kubły, żeby aresztowani mogli załatwić swoje potrzeby. Kto nie zdążył na czas, drugi raz już kubła nie dostał. Nic więc dziwnego, że po kilku dniach woda obrzydliwie cuchnęła.
Można by tak bez końca wyliczać przykłady dręczenia Świadków Jehowy po masowych aresztowaniach w roku 1950. Prawość sług Bożych w Polsce była w tym okresie wystawiana na dotkliwe próby. Niektórzy to nieludzkie traktowanie przypłacili życiem.
Wierni aż do śmierci
Brat J. Szlauer miał zaledwie 20 lat, gdy w sierpniu 1950 roku wezwano go na przesłuchanie do siedziby UB w Cieszynie. Zdecydowanie odmówił denuncjowania współwyznawców. Niezadowolony z przebiegu śledztwa funkcjonariusz dwukrotnie strzelił do brata; po godzinie ów młody sługa Jehowy zmarł. Tuż przed śmiercią zdołał jeszcze powiedzieć przybyłemu lekarzowi: „Zastrzelił mnie oficer UB, bo wiernie służyłem Jehowie”.
Inni cierpieli przez całe lata, zanim w końcu wyzwoliła ich śmierć. W maju 1952 roku w Szczecinie aresztowano nadzorcę podróżującego, Alojzego Prostaka z Krakowa. Po dwóch latach pobytu w warszawskim i łódzkim areszcie był tak obity i wycieńczony, że wreszcie umieszczono go w szpitalu. Żona za namową adwokata wystąpiła z prośbą o zwolnienie go; rzeczywiście w roku 1954 został wypuszczony, lecz zmarł tydzień później. W jego pogrzebie wzięło udział około 2000 osób. Niemałą odwagę wykazał brat, który nad grobem wygłosił przemówienie dobitnie potępiające sadystyczne metody śledztwa stosowane przez UB; potem z obawy przed aresztowaniem musiał się przez jakiś czas ukrywać.
Do końca roku 1956 zebrano z terenu całego kraju informacje o 16 braciach, którzy zmarli w następstwie tortur lub wskutek odmówienia im pomocy lekarskiej. Potem wyszły jeszcze na jaw dalsze wypadki. Pogrążonym w smutku rodzinom przysyłano zwłoki najczęściej w zamkniętych trumnach, których nie pozwolono otworzyć. Niekiedy dopiero po wielu miesiącach rodziny dowiadywały się o śmierci najbliższych.
Rozprawa za zamkniętymi drzwiami
Osoby, które przeżyły to nieludzkie maltretowanie, opowiedziały później o sposobach, jakimi usiłowano wydobyć z nich zeznania obciążające członków zarządu. Za pomocą tortur udało się oprawcom wymusić coś takiego na dwóch braciach. Oprócz tego UB sfabrykowało własny „materiał dowodowy”.
Na tej podstawie w dniach od 16 do 22 marca 1951 roku odbywała się w Warszawie rozprawa, na którą nie wpuszczono publiczności. Nie bacząc na niebezpieczeństwo, bracia i siostry zgromadzili się licznie przed gmachem sądu. Chcieli swą obecnością zachęcić podsądnych do wytrwałości i dodać im otuchy.
Służby więzienne dla niepoznaki dowoziły oskarżonych karetkami pogotowia ratunkowego od razu na wewnętrzny dziedziniec sądu. Kiedy jednak więźniowie wysiedli z samochodów, usłyszeli słowa pokrzepienia i zachęty wykrzykiwane przez dzieci naszych braci, którym udało się dostać w pobliże okalającego muru. Mogli sobie uprzytomnić, że nie są osamotnieni.
Na ławie oskarżonych zasiadło siedmiu braci: czterech członków zarządu oraz trzech innych, których z różnych powodów uznano za ważnych w organizacji. Prokurator domagał się kary śmierci dla brata Scheidera. Sąd skazał go na dożywotnie więzienie. Trzej inni członkowie zarządu otrzymali wyroki po 15 lat więzienia, zaś pozostali trzej bracia — mniejsze kary. Wszystkich osadzono w jednym z najcięższych więzień.
Co dalej?
Przejęci troską o wszystkie zbory dwaj słudzy okręgu, którzy zdołali uniknąć aresztowania, razem z kilkoma innymi doświadczonymi braćmi zajęli się zorganizowaniem zaopatrzenia w pokarm duchowy. Obmyślili system łączności ze zborami, który potem działał skutecznie prawie przez 40 lat. Na miejsce uwięzionych nadzorców obwodu byli powoływani inni bracia, którzy kontynuowali ich pracę. Pod koniec roku 1952 pomimo nieustannego nękania złożyło sprawozdania ze służby 19 991 głosicieli Królestwa!
Nie pasowało to do planów służby bezpieczeństwa, która chciała w ciągu dwóch lat całkowicie zlikwidować Świadków Jehowy w Polsce. Funkcjonariusze UB rozwścieczeni porażką postanowili zadać ostateczny, druzgocący cios. W kolejnej fali aresztowań zatrzymano czterech członków komitetu kraju oraz szereg innych aktywnych braci i sióstr. Postanowiono przygotować pokazowy proces w Łodzi.
W ciągu miesięcy poprzedzających rozprawę jeden brat stracił życie, kilku doznało załamania nerwowego, a jednemu, Zygfrydowi Adachowi, postanowiono uchylić areszt tymczasowy z powodu ciężkiej choroby, na którą zapadł w warunkach więziennych. Na pięciodniowym procesie, który rozpoczął się 10 marca 1955 roku po dwóch latach przygotowań, wydano najsurowsze po procesie warszawskim wyroki — trzech członków komitetu krajowego: Jan Lorek, Tadeusz Chodara i Władysław Szklarzewicz, zostało skazanych na 12 lat więzienia.
Czy zastraszyło to innych Świadków Jehowy?
Wiara i odwaga młodzieży
Uczniowie będący Świadkami Jehowy też zdecydowanie trzymali się swoich przekonań. Program szkolny wymagał wpajania młodzieży poglądów ateistycznych. Kto nie chciał ich uznawać, był ośmieszany. Na lekcjach często omawiano sprawy polityczne, jak również zmuszano młodzież szkolną do uczestnictwa w imprezach, takich jak pochody i manifestacje. W wielu szkołach wprowadzono lekcje przysposobienia wojskowego, a komu sumienie nie pozwalało brać w nich udziału, tego najczęściej wydalano.
Młodzi słudzy Boży nie dawali się zniechęcić. Wielu poszerzało swój udział w rozprzestrzenianiu dobrej nowiny o Królestwie, wstępując w szeregi pionierów. W roku 1954 z zachowaniem należytej ostrożności urządzono szereg kilkudniowych zgromadzeń dla pionierów. Przedstawiono na nich między innymi część tematów z międzynarodowego kongresu Społeczeństwa Nowego Świata, który się odbył w Nowym Jorku w roku 1953. Cóż za wspaniałe źródło pokrzepienia duchowego! Ileż otuchy dodały te przypomnienia o więzi łączącej ich z ogólnoświatową społecznością oddanego ludu Jehowy!
A jak się zachowywali uwięzieni bracia?
Więzienia polem działalności ewangelizacyjnej
„Odbywanie kary bracia traktowali jako przydział pracy na terenie niedostępnym dla innych” — wspomina Władysław Przybysz, który po raz pierwszy był więziony od 1952 do 1956 roku, a po raz czwarty wyszedł na wolność w roku 1969. Głoszenie za murami więzień dało sporej liczbie ludzi możliwość usłyszenia o Jehowie i Jego wspaniałych zamierzeniach. Przebywający tam bracia organizowali się w niewielkie grupki i codziennie urządzali krótkie spotkania; również za kratami „poczet uczniów (...) bardzo się pomnażał” (Dzieje 6:7).
Dzięki przykładnemu zachowaniu naszych braci zaczęły inaczej ich traktować służby więzienne. Jak sobie przypomina Romuald Stawski, w pewnym więzieniu dokonano nawet zmian w jadłospisie, by nie wystawiać ich dalej na próbę w kwestii niespożywania krwi. Któregoś dnia wniesiono do celi dwa kotły: w jednym była potrawa z dodatkiem krwi, a w drugim — zupa jarzynowa. „To jest tylko dla Świadków”, zaznaczył strażnik.
Otwierają się bramy więzień
W roku 1956 zaczął się zmieniać urzędowy stosunek do Świadków Jehowy. Wiosną tego roku zwolniono aresztowanego nadzorcę okręgu krakowskiego, aby przekazał informację, że władze gotowe są pertraktować ze Świadkami. Po dokładnym rozważeniu sprawy wyznaczono trzech braci, którzy się zgłosili do Urzędu do Spraw Wyznań.
Tam oświadczyli stanowczo, że przyszli jedynie w celu zasięgnięcia informacji, natomiast do prowadzenia rozmów upoważnieni są wyłącznie uwięzieni członkowie zarządu. Przedstawiciele Urzędu stali na stanowisku, że nie będą rozmawiać z ludźmi skazanymi wyrokiem sądowym. Niebawem odbyła się druga rozmowa, która miała podobny przebieg. Trójka braci zaznaczyła, że zarówno oni sami, jak i pozostali Świadkowie Jehowy uważają uwięzionych członków zarządu za niewinnych.
Niebawem wypuszczono dziesiątki braci i sióstr, wielu pozbawionych wolności od roku 1950. Bramy więzienia otwarły się też przed trzema członkami zarządu oraz później skazanymi członkami komitetu kraju. Na koniec w sierpniu 1956 roku zwolniono też brata Scheidera. Jak do tego doszło?
Chodziło nie tylko o zmiany polityczne. Do formalnego uchylenia zarzutów przeciw członkom zarządu przyczyniło się także odwołanie fałszywych zeznań złożonych wcześniej przez wyżej wspomnianych dwóch braci. Ale i na tym jeszcze nie koniec. Władze dostrzegały, że zwiększa się liczba Świadków Jehowy, i to w szybkim tempie. Po trzech latach było już 37 411 głosicieli Królestwa, co stanowiło 87 procent wzrostu! Później, w roku 1972, pewien dobrze poinformowany funkcjonariusz przyznał: „Daje się zauważyć, że nagłaśnianie rozpraw sądowych Świadków Jehowy oraz ich propagandy wcale nie osłabiło organizacji, a wywołało wręcz odwrotny skutek”. Lojalność wobec Jehowy odniosła zwycięstwo!
Wzmożona aktywność pomimo utrudnień ze strony prawnej
Uwolnieni bracia natychmiast skupili uwagę na duchowych potrzebach zborów oraz na bardziej oficjalnym głoszeniu dobrej nowiny. Za pośrednictwem Służby Królestwa do braci docierały rady o sposobach skutecznego głoszenia i pozyskiwania uczniów. Pomimo utrzymujących się trudnych warunków zbory były regularnie odwiedzane przez nadzorców podróżujących i tętniły życiem teokratycznym.
Konstytucja w zasadzie gwarantowała wolność praktykowania religii w Polsce. W związku z tym Świadkowie Jehowy konsekwentnie stali na stanowisku, że głoszenie od drzwi do drzwi jest ich sposobem oddawania czci Bogu, i wobec tego wyruszali do służby. Ciągle jednak zdarzały się wypadki aresztowania głosicieli — jak to określano — za „branie udziału w związku, którego istnienie, ustrój lub cel ma pozostać tajemnicą wobec władzy państwowej”. Zaczął się nowy etap walki prawnej — o swobodę głoszenia przekonań religijnych.
Bracia cierpliwie i wielokrotnie wyjaśniali swoje stanowisko na rozprawach sądowych bądź też w pismach kierowanych do władz przez samych braci lub przez prawników występujących w ich obronie. Ostatecznie w maju 1963 roku w uchwale kolegium siedmiu sędziów Sądu Najwyższego znalazło się następujące stwierdzenie: „Rozwiązanie związku wyznaniowego pociąga za sobą oczywiście zakaz wszelkiej działalności organizacyjnej, nie ma natomiast wpływu na indywidualne, prywatne wyznawanie kultu, gdyż to nie jest karalne”. Bracia tłumaczyli odtąd, że indywidualnego głoszenia od domu do domu nie wolno traktować jako czynności nielegalnej.
Świadkowie z jeszcze większą energią zabrali się teraz do duchowej pracy żniwnej (Mat. 9:37). Szybko przybywało głosicieli, zwłaszcza w dużych ośrodkach miejskich. Gorzej było w regionach o mniejszej gęstości zaludnienia. W tej sytuacji bracia z południowej Polski zaczęli organizować grupy pionierów pomocniczych i kierować je tam, gdzie byli najbardziej potrzebni. Z czasem upowszechniło się określenie: ośrodki pionierskie. Najczęściej grupy takie liczyły po kilkanaście osób. Kwaterowały w zabudowaniach gospodarskich naszych braci, a często pod namiotami.
Ta forma działalności nabrała dużego rozmachu. Głosiciele postanawiali choć raz w roku podjąć pomocniczą służbę pionierską i wyjechać na taki ośrodek. Założone przez nich studia biblijne dalej prowadzili bracia z najbliższego zboru. Metoda ta miejscami przetrwała do dziś. Było rzeczą oczywistą, że spoczywało na niej błogosławieństwo Jehowy.
Postęp w zakresie dostarczania pokarmu duchowego
Jehowa jako miłujący Ojciec zaopatruje swój lud w pokarm duchowy pomimo wyłaniających się przeszkód. Nawet w warunkach prześladowań literatura była dostarczana do zborów dość regularnie.
Początkowo do powielania tej biblijnej literatury używano bardzo prymitywnych ręcznych urządzeń i matryc woskowych. Pewien brat wspomina: „Nakład był niewielki i w dodatku odznaczał się słabą jakością druku. Do powielania niezbędna była duża ilość papieru. Trzeba go było dostarczyć na miejsce pracy, a następnie rozprowadzić gotowe czasopisma, naturalnie wszystko pod osłoną nocy. Odkrycie takiego miejsca przez milicję oznaczało kilka lat więzienia zarówno dla gospodarza, jak i dla pracowników”.
Trzeba było jednak czegoś więcej niż samej możności powielania. Chodziło o zwiększenie nakładu i polepszenie jakości druku. W drugiej połowie lat pięćdziesiątych udało się zdobyć najpierw jeden, a potem kilka następnych niewielkich powielaczy offsetowych marki „Rotaprint”. Życzliwie usposobiony kierownik niedużej drukarni w Krakowie pokazał braciom, jak się obsługuje takie maszyny i przygotowuje matryce aluminiowe. Matryce te odznaczały się znacznie większą trwałością, wobec czego można było wykonać więcej odbitek w krótszym czasie.
Potem w zakładzie poligraficznym Polskiej Akademii Nauk jeden z braci zdołał nawet opanować tajniki fotochemigraficznej metody przygotowywania matryc. Następnie bracia sami wykonali odpowiednie urządzenia, których przydatność sprawdziła się w praktyce. Odtąd można było fotograficznie zmniejszać wielkość pisma i dzięki temu więcej treści zmieścić na tej samej ilości papieru, który wówczas trudno było zakupić. Oprócz czasopism zaczęto drukować książki; pierwsza z nich — Od raju utraconego do raju odzyskanego — ukazała się w Polsce w roku 1960.
Nie oznaczało to bynajmniej końca problemów. Na przykład w związku z zainstalowaniem w danym lokalu urządzeń elektrycznych nagle wzrastało zużycie prądu. Aby uniknąć podejrzeń, trzeba było pobierać go poza licznikiem. Dla spokoju sumienia bracia postanowili jednak dokonywać anonimowych wpłat na konto zakładu energetycznego. Kiedyś po wykryciu przez służbę bezpieczeństwa w okolicy Gdańska jednej z „piekarni”, jak wówczas Świadkowie Jehowy nazywali swoje drukarnie, jej pracownicy stanęli przed sądem. Akt oskarżenia zarzucał im między innymi nielegalny pobór prądu, a więc kradzież. Przedstawiono dowody anonimowych wpłat i zarzut upadł. Było to zarazem pięknym świadectwem.
W latach 1956-1969 służba bezpieczeństwa — jak wynika z jej statystyk — wykryła i zlikwidowała 34 nasze ośrodki produkcji i dystrybucji literatury. Pewien funkcjonariusz z Bydgoszczy chełpił się: „Służba wywiadowcza jest tak zorganizowana, że najpóźniej w ciągu sześciu miesięcy zostaje ustalone miejsce zakonspirowanego punktu drukarskiego Świadków Jehowy”.
Była to opinia grubo przesadzona, niemniej po każdej konfiskacie takiej maszyny offsetowej powstawała dotkliwa luka. Żadna fabryka w Polsce nie produkowała tych skomplikowanych urządzeń drukarskich, a nadzór ze strony państwa prawie uniemożliwiał ich zakup. Dzięki niewątpliwemu wsparciu Jehowy dużą część użytkowanych przez nas aparatów (około 50 sztuk) udało się braciom zbudować we własnym zakresie.
Czy organizację dało się osłabić od wewnątrz?
Ponieważ stosowane przez władze metody bezpośredniego ataku zawiodły, podjęto próby rozbicia jedności Świadków Jehowy od wewnątrz. Wrogowie zaczęli wydawać fałszywą Strażnicę, w której zamieszczano informacje szkalujące lojalnych sług Jehowy. Jakiś niezidentyfikowany „komitet dwunastu” rozsyłał pisma (używając adresów z kartotek służby bezpieczeństwa), w których złośliwie oskarżał znanych braci. „Owce” znały jednak głos swojego Pasterza i potrafiły odróżnić prawdę od fałszu (Jana 10:27).
Jednakże pod koniec lat pięćdziesiątych stało się jasne, iż „odwilż” z roku 1956 ma się ku końcowi. Wydawało się rzeczą słuszną, żeby maksymalnie wyzyskać wszelkie jeszcze istniejące możliwości i rozgłosić dobrą nowinę na jak najszerszą skalę. Notowano niezwykle szybki wzrost, ale pojawił się niezdrowy duch współzawodnictwa. W rezultacie zaczęto raportować nowych głosicieli nie spełniających wymagań biblijnych. Wystarczyło na przykład, że zainteresowany przytaknął, iż w rozmowie z kimś wspomniał o nadziei Królestwa, o której opowiadają Świadkowie Jehowy. Toteż przez pewien czas utrzymywało się hasło: „Dziś zainteresowany, jutro głosiciel”. Wielu z nich nawet nie chodziło na zebrania. Doszło do tego, że liczba obecnych na Pamiątce była w roku 1959 mniejsza niż liczba głosicieli, która w marcu tegoż roku wyniosła 84 061. Taka sytuacja z łatwością mogła osłabić duchową prężność organizacji (1 Kor. 3:5-7).
Przedsięwzięto niezbędne środki zaradcze. Liczba głosicieli zaczęła stopniowo spadać aż do poziomu około 50 000. Nową najwyższą osiągnięto dopiero po niemal 29 latach, w styczniu 1988 roku, kiedy udział w służbie polowej zgłosiło 84 559 rzeczywistych głosicieli.
Skoordynowana walka prawna
Ze względu na mnogość rozpraw sądowych wytaczanych Świadkom Jehowy bracia postanowili odpowiednio zorganizować obronę prawną. Znalazło się kilku zdolnych i odważnych adwokatów, którzy gotowi byli występować w ich imieniu. Przedstawiano rzeczowe argumenty z ustawodawstwa, przy czym ze szczególnym naciskiem podkreślano, że Świadkowie nauczają ze Słowa Bożego, które jest podstawą ich wiary. Dzięki temu każdy proces stawał się świadectwem zarówno dla zespołów orzekających, jak i dla publiczności. Romuald Stawski, który wówczas zajmował się tą walką prawną, zapamiętał, iż zdarzył się miesiąc, w którym odbyło się 30 rozpraw, nie licząc młodych braci odpowiadających za chrześcijańską neutralność. Frekwencja na takich rozprawach przeciw Świadkom Jehowy rosła i sięgnęła nawet 30 000 osób rocznie (Mat. 10:18).
Niekiedy przedstawiciele władz otwarcie dawali wyraz swej nienawiści do Świadków Jehowy. Na przykład w Poznaniu podczas procesu toczącego się przeciw sześciu nadzorcom podróżującym pewna siostra zacytowała wypowiedź prokuratora, że gdyby jeszcze żył Hitler, „szybko by zrobił porządek ze Świadkami Jehowy”. Następnie dodał, iż sam chętnie by powystrzelał tysiące Świadków.
Z jakiej racji? Nasza religijna działalność absolutnie w niczym władzom nie zagrażała. Wymowny dowód tego przedstawiono na innej rozprawie w Poznaniu. Obrońca przypomniał miejscowe wydarzenia z roku 1956, kiedy to tłum zaatakował zakład karny i uwolnił więźniów, w tym trzech Świadków Jehowy odsiadujących długoletnie wyroki. Ale — jak czytamy w wydanych później postanowieniach Wojskowego Sądu Garnizonowego — każdy z nich „zgłosił się niezwłocznie dobrowolnie do dyspozycji Milicji Obywatelskiej”.
Kolejne „bronie” nie odnoszą trwałego skutku
Władze nie ustawały w próbach znalezienia jakiejś „broni”, która by je przybliżyła do celu, jakim było rozciągnięcie kontroli nad organizacją sług Jehowy. W roku 1961 chyba im się już wydawało, że są bliskie sukcesu. Obietnicą większej swobody zdołały nakłonić 15 słabych duchowo braci do podpisania wniosku o zarejestrowanie wyznania, które miało działać niezależnie od międzynarodowej społeczności Świadków Jehowy. Ale ogół braci nie poparł tych starań. Dwa lata później władze dały odpowiedź odmowną.
Przeciwnicy użyli innego fortelu. Zaczęli szukać osób „wpływowych”, wobec których dałoby się zastosować szantaż. Znowu mogło się wydawać, że odnieśli sukces. Znaleźli brata zajmującego czołową, odpowiedzialną pozycję, który naruszył chrześcijańskie mierniki moralności. Słudzy wyznaczeni do wyjaśnienia zarzutów ciążących na tym nadzorcy zostali nagle uwięzieni, a on sam zniszczył kompromitujące go dokumenty. Wówczas inni bracia zaczęli otrzymywać listy wysyłane rzekomo przez przyjaciół, w których usiłowano zdyskredytować osoby cieszące się ogólnym szacunkiem, a wybielano błądzącego, albo na odwrót. Rzecz zrozumiała, że powstało trochę zamieszania, a właśnie o to chodziło władzom.
Ale Jehowa dostrzegał, co się dzieje (Hebr. 4:13). Z czasem bezspornie wykazano, do czego właściwie doszło, i winny niemoralnego prowadzenia się, który pozwolił uczynić siebie pionkiem w rękach przeciwników, został wykluczony ze społeczności. Sidło się porwało. Kolejny oręż sporządzony przeciw sługom Jehowy okazał się bezskutecznym (Ps. 124:7).
W roku 1972 prześladowcy spodziewali się otrzymać do rąk nową broń. Pewien oficer służby bezpieczeństwa od szeregu lat zbierał materiały szkalujące Świadków Jehowy i właśnie zamierzał na ich podstawie uzyskać tytuł doktora nauk humanistycznych. Rozprawa jego, zatytułowana „Treści i formy propagandy stosowanej przez sektę świadków Jehowy w PRL”, miała stać się dla przedstawicieli prawa podręcznikiem ułatwiającym zwalczanie tego wyznania.
Przed nadaniem mu stopnia doktora musiał oczywiście obronić swoją rozprawę w publicznej dyskusji. Na ogół jest to zwykła formalność. Kiedy jednak bracia dowiedzieli się o dacie i miejscu owej doktoryzacji, po gorącej modlitwie postanowili mimo bardzo krótkiego czasu na przygotowania skorzystać z okazji i wystąpić w obronie imienia Jehowy oraz Jego ludu.
Toteż dnia 31 maja 1972 roku, gdy Henryk Skibiński przedstawiał swe jadowite tezy w gmachu uniwersytetu w Toruniu, wśród publiczności przysłuchiwali się temu Świadkowie Jehowy. Magister Skibiński twierdził, jakoby to byli wrogowie państwa i jego sojuszników, szpiedzy pracujący na rzecz nieprzyjaznego mocarstwa, ludzie przeciwni nauce, transfuzji krwi, krytykujący ewolucję i tak dalej. Mimo wszystko poczuł się zmuszonym wspomnieć, że mają opinię obowiązkowych i uczciwych obywateli. Głos zabierali także promotor oraz profesorowie recenzenci. Następnie zaproszono do dyskusji publiczność.
Brat Jan Waldemar Rynkiewicz wyzyskał tę sposobność, by w obszernym wystąpieniu całkowicie odeprzeć zarzut co do wrogości wobec państwa, jak również co do szpiegostwa. Wykazał szereg nieścisłości w pracy doktorskiej pana Skibińskiego oraz stronniczość jego argumentacji. (Całkowicie pominął on na przykład fakt, iż sądy odstąpiły już od zarzutu szpiegostwa i zrehabilitowały wielu Świadków). Ponadto brat Rynkiewicz zwrócił szczególną uwagę na wkład Świadków Jehowy w rozwój chirurgii obywającej się bez przetaczania krwi, co pan Skibiński również przemilczał. Komisja przyjęła dokumenty przedłożone przez brata Rynkiewicza. Z kolei bracia Zygmunt Sawicki i Józef Rajchel, także siedzący wśród słuchaczy, śmiało przedstawili biblijny pogląd na stosunek chrześcijan do polityki i konfliktów światowych. Cała publiczność bacznie śledziła te wystąpienia. Pan Skibiński w swojej replice zupełnie stracił panowanie nad sobą i przewodniczący był zmuszony odebrać mu głos. Nie otrzymał tego dnia promocji, na co daremnie czekali z kwiatami jego krewni i znajomi.
Tak więc równo 50 lat po głośnej dyskusji naszych braci z jezuitami w Krakowie inna grupa Świadków Jehowy także stoczyła zwycięską bitwę — tym razem z nie mniej zaciekłym, ateistycznym przeciwnikiem. Odtąd władze już z mniejszym zapałem usiłowały uzasadniać prześladowanie ludu Bożego. Ponadto urzędnicy zaczęli inaczej traktować Świadków Jehowy.
Zgromadzenia leśne
Oprócz organizowania zebrań zborowych, które odbywały się regularnie w mieszkaniach prywatnych, w drugiej połowie lat sześćdziesiątych Świadkowie Jehowy zaczęli spotykać się latem większymi grupami po lasach. Rzecz rozpoczęła się na Śląsku Cieszyńskim. Niebawem programy takich kilkugodzinnych spotkań, nazywanych zgromadzeniami leśnymi, opracowywano już centralnie i urządzano je w całym kraju.
Początkowo władze starały się karać organizatorów i uczestników. Ale cóż w gruncie rzeczy było złego w tym, co robili Świadkowie Jehowy? Po prostu omawiali Słowo Boże. Z biegiem czasu funkcjonariusze państwowi przyzwyczaili się do tych zgromadzeń ludu Jehowy. Stawały się one coraz liczniejsze. W pierwszych brało udział po kilkadziesiąt osób, a w latach siedemdziesiątych zjeżdżało się zwykle już kilkuset braci.
Od drugiej połowy lat siedemdziesiątych do stałych punktów programu należał dramat biblijny, a często organizowano też chrzest. Korzystano już z mikrofonów, głośników i magnetofonów. W końcu na niektórych terenach były to prawie normalne zjazdy, odbywające się w stałych, specjalnie przygotowanych miejscach.
Wizyty członków Ciała Kierowniczego
Pod koniec listopada 1977 roku za zgodą władz przybyli do Polski trzej przedstawiciele międzynarodowego ośrodka działalności Świadków Jehowy: Frederick Franz, Teodor Jaracz i Daniel Sydlik. Była to pierwsza oficjalna wizyta członków Ciała Kierowniczego. W wielu miastach odbyli spotkania z nadzorcami, pionierami i długoletnimi sługami Jehowy. Mówili o rozwoju dzieła w różnych krajach i odpowiadali na liczne pytania. Odbiło się to szerokim echem we wszystkich zborach i pobudziło je do jeszcze aktywniejszej pracy na rzecz Królestwa.
W następnym roku odwiedzili Polskę bracia Milton Henschel i Teodor Jaracz. Tym razem złożyli kurtuazyjną wizytę w Urzędzie do Spraw Wyznań. Powstała możliwość, by w kolejnych latach Ciało Kierownicze poświęcało więcej uwagi dziełu w Polsce i zacieśniło więzi z nadzorcami w całym kraju. Mając bliższy kontakt z dobroczynnym wpływem teokratycznym i otrzymując potrzebne wskazówki, odpowiedzialni bracia w Polsce mogli je wprowadzać w czyn, toteż podjęli starania, aby miejscowy sposób zorganizowania upodobnić do tego, co tak dobrze służy ludowi Bożemu w wielu innych krajach. Jednocześnie dało się zaobserwować zmianę w postawie przedstawicieli rządu, którzy zaczęli bardziej tolerancyjnie odnosić się do nas i do naszej działalności.
Gościnność Austriaków
Pod koniec lat siedemdziesiątych niektórym braciom udało się wyjechać na zgromadzenia okręgowe poza granice Polski — najpierw do Lille we Francji, potem do Danii. Natomiast latem roku 1980 zdarzyło się coś zupełnie niezwykłego.
Chociaż w dalszym ciągu obowiązywał zakaz działań organizacyjnych, około 2000 Świadków Jehowy otrzymało oficjalne zezwolenie na wyjazd do Wiednia, aby wziąć udział w kongresie pod hasłem „Miłość Boża”. Bracia austriaccy gościnnie przyjęli przybyszów z Polski. Ustawiono dla nich wielki namiot, pod którym mogli z wdzięcznością śledzić przebieg programu zgromadzenia.
Na zakończenie poszczególne grupy językowe zebrały się wspólnie na pobliskim stadionie. Razem, choć każdy w swoim języku, odśpiewano pieśń „Dzięki Ci, Jehowo”. Zamilkły już słowa końcowej modlitwy, ale nikt się nie śpieszył do wyjścia. Mili bracia austriaccy podejmowali gości nie tylko z Polski, lecz także z Węgier, Jugosławii i innych krajów. Teraz przy długo nie milknących oklaskach oczy napełniały się łzami radości. Byli to istotnie prawdziwi chrześcijanie, których cieszyła jedność łącząca ich ponad dokuczliwymi barierami tak typowymi dla starego, ginącego świata!
W następnym roku na zgromadzenie pod hasłem „Lojalność wobec Królestwa” pojechało do Austrii przeszło 5000 Świadków Jehowy z Polski. Tym razem bracia austriaccy przenieśli się do namiotu, a gościom udostępnili stadion. Poza tym dopuścili polskich braci do współpracy w organizacji kongresu, dzięki czemu umożliwili im nabycie cennego doświadczenia, które potem przydało się podczas urządzania dużych zgromadzeń w Polsce.
Dekada historycznych zgromadzeń w kraju
W tym samym roku, w którym owe 5000 gości z Polski korzystało z programu kongresowego w Austrii, władze miejscowe w Gdańsku zezwoliły Świadkom Jehowy na zgromadzenie się w hali Olivii. W dniu 5 lipca 1981 roku zebrało się tam 5751 słuchaczy. Świadkom z Krakowa i okolic w tymże roku pozwolono skorzystać z niewielkiej hali sportowej w Skawinie. Właśnie tam odbyły się dwa zgromadzenia pod hasłem „Lojalność wobec Królestwa”.
Rysowały się zatem całkiem pomyślne perspektywy. Potem, niestety, dnia 13 grudnia 1981 roku ogłoszono w Polsce stan wojenny! Uzbrojone patrole milicyjne i wojskowe obsadziły węzłowe punkty w całym kraju. Kontrolowano wszystkie przejeżdżające samochody. Zakazano publicznych zgromadzeń. Co to będzie oznaczać dla nas?
Już w pierwszych kilku tygodniach stało się jasne, że Świadkowie Jehowy, znani ze swej chrześcijańskiej neutralności, mogą w domach prywatnych spotykać się bez przeszkód. Pomimo ograniczeń w podróżowaniu nadzorcy obwodu byli w stanie odwiedzać zbory. Literatura, w dalszym ciągu wydawana nieoficjalnie, nie przestała docierać do braci.
Szybko jednak zbliżało się lato roku 1982. Co będzie ze zgromadzeniami okręgowymi? Granice były zamknięte, toteż nikt nie miał szans wyjazdu do innego kraju. Ścisłe wymagania stanu wojennego wykluczały możliwość urządzenia zgromadzeń leśnych. Co począć? Bracia zwrócili się do zarządzających obiektami sportowymi z zapytaniem, czy możliwe byłoby wynajęcie ich na zgromadzenia religijne. Uzyskano zgodę! Wiadomość ta została przyjęta z entuzjazmem i w całym kraju odbyło się przeszło 80 uczt duchowych.
W roku 1983 zorganizowano mniej zgromadzeń okręgowych, lecz były one już większe. Odbyły się przeważnie w wynajętych halach. Po raz pierwszy zezwolenie na przyjazd otrzymali Świadkowie Jehowy z krajów Europy Zachodniej. Liczba obecnych wyniosła w sumie 114 166, a ochrzczono 2388 osób.
Czy uda się Świadkom Jehowy zorganizować w Polsce międzynarodowe kongresy na dużą skalę? Latem roku 1984 bracia zwrócili się do władz o zgodę na wynajęcie czterech wielkich stadionów, aby w następnym roku urządzić na nich takie kongresy. Mijały miesiące, a odpowiedzi nie dawano. Jeszcze w połowie lutego 1985 roku nie było pewne, czy zostanie wydane zezwolenie. W końcu je otrzymaliśmy! Pozostało niewiele czasu. Intensywnie poprowadzono rozliczne prace, które trzeba było wykonać, aby przygotować cztery trzydniowe zgromadzenia w Chorzowie, Warszawie, Wrocławiu i Poznaniu. Zjechało się ponad 94 000 osób, w tym setki gości zagranicznych. Ileż radości przeżywali, oglądając chrzest 3140 nowych sług Jehowy! Z natężoną uwagą i głębokim docenianiem śledzili program, obejmujący między innymi przemówienia wygłoszone przez czterech członków Ciała Kierowniczego.
Telewizja polska sporządziła potem dwa filmy dokumentalne na temat życia i działalności Świadków Jehowy w Polsce. Włączono do nich również sceny z tych kongresów. Filmy te, zatytułowane „Dobra nowina o Królestwie” i „Lud zachowujący prawość”, zostały nadane w programie ogólnokrajowym.
Ścisłe trzymanie się porządku teokratycznego
Nie należy wszakże wnosić, że ustały wszelkie naciski ze strony urzędowej. Wprawdzie na poziomie zborów nie przeszkadzano Świadkom w głoszeniu od domu do domu, niemniej bracia odpowiedzialni dźwigali na barkach ciężkie brzemię. Pamiętajmy, że społeczność Świadków Jehowy w dalszym ciągu nie była prawnie uznana; nie odwołano oficjalnie zakazu działalności. Zgromadzenia musieli organizować wybrani bracia, którzy uzyskiwali zezwolenia jako osoby prywatne. Podejmowano próby ocenzurowania części programu. Jednakże ci bracia byli zdecydowani nie czynić niczego bez aprobaty ze strony Ciała Kierowniczego.
W roku 1984 powstała sytuacja, która wystawiła na próbę nadzorców podróżujących. Jeden z wciąż jeszcze obowiązujących przepisów stanu wojennego wymagał od wszystkich mężczyzn między 20 a 45 rokiem życia, by pracowali zarobkowo. Na jego podstawie wezwano nadzorców podróżujących do wydziałów urzędów wojewódzkich, które się zajmowały sprawami wyznań. Tam wręczano im z góry przygotowane zaświadczenia z przydziałem terenu pracy. Na pierwszy rzut oka wyglądało to jak legalizacja ich działalności, ale zaświadczenia owe należało okresowo odnawiać, jak również powiadamiać o wszelkich zmianach przydziału lub granic terenu. Bracia stanowczo odrzucili ten pomysł. Przydziały pracy w charakterze pasterzy trzody Bożej otrzymali drogą teokratyczną i nie mogą one być uzależnione od uznania ze strony władz świeckich ani nie podlegają ich kontroli.
Dostatek pokarmu duchowego
W chwili obecnej Świadkowie Jehowy w Polsce przy studium osobistym i podczas publicznej pracy kaznodziejskiej korzystają z pięknie wydawanej literatury. Jednakże droga wiodąca do teraźniejszego stanu rzeczy nie była usłana różami. Przez lata konfiskowano im sprzęt do drukowania, gdziekolwiek się na taki natknięto. Później władze podejmowały próby, by uzyskać chociażby półoficjalny wgląd w to, co bracia produkowali w „piekarniach”, jak nazywali swoje drukarnie.
Bracia wystąpili o zgodę na sprowadzanie książek, broszur i czasopism z zagranicy. W myśl obowiązującej ustawy nie podlegałyby one wtedy cenzurze, podobnie jak inne wydawnictwa religijne. Początkowo wydawało się, że jest to cel nieosiągalny, mimo iż bracia podkreślali społeczno-wychowawczą wartość naszej literatury biblijnej. Ale wytrwałość się opłaciła.
W roku 1984 pozwolono sprowadzić ze Stanów Zjednoczonych 60 000 egzemplarzy książki Mój zbiór opowieści biblijnych. Później uzyskano zgodę na import jeszcze większych ilości broszur „Oto wszystko nowe czynię” oraz Imię Boże, które pozostanie na zawsze. Potrwało trochę dłużej, zanim się udało przeforsować sprowadzenie książek Będziesz mógł żyć wiecznie w raju na ziemi, ale wyobraźmy sobie radość, jaką wywołało zezwolenie na ćwierć miliona egzemplarzy! Następnie, na ogół z coraz mniejszymi trudnościami, książki i broszury były dostarczane z Niemiec, z oddziału Towarzystwa w Selters. W roku 1989 znalazła się wśród nich książka Jak powstało życie? Przez ewolucję czy przez stwarzanie? Jakże stosowny, chociaż kontrowersyjny jest ten temat w krajach ateistycznych!
W połowie roku 1988 — a prawie cały rok miał jeszcze upłynąć do chwili, gdy Towarzystwo Strażnica zostało prawnie uznanym reprezentantem Świadków Jehowy w Polsce — zaczęły regularnie nadchodzić czterobarwne polskie wydania dwutygodnika Strażnica i miesięcznika Przebudźcie się! Obecnie ich nakłady sięgają setek tysięcy egzemplarzy i w dalszym ciągu rosną. W całym kraju ludzie przyzwyczaili się do widoku Świadków Jehowy proponujących im Strażnice i Przebudźcie się! na ulicach lub dworcach kolejowych oraz wstępujących do ich mieszkań. Od 1 kwietnia 1989 roku Strażnica w języku polskim ukazuje się jednocześnie z wydaniem angielskim, jak się to dzieje w kilkudziesięciu innych językach.
Ta masa literatury, której wygląd oraz treść są najwyższej jakości, przyczynia się do rozprzestrzeniania dobrej nowiny o Królestwie Bożym na nie spotykaną dawniej skalę. Liczba studiów biblijnych prowadzonych u osób szczerego serca przekroczyła 80 000, dzięki czemu coraz więcej ludzi podąża drogą wiodącą do życia wiecznego. W tym kraju Jezus Chrystus najwyraźniej szeroko otworzył wrota działalności (por. Obj. 3:7, 8).
Na nowo pojawiają się Sale Królestwa
W latach surowego zakazu oczywiście nie funkcjonowały żadne Sale Królestwa. Niemniej w początkach lat osiemdziesiątych zaczęły powstawać na nowo. Nie miały charakteru oficjalnego i mieściły się w budynkach należących do poszczególnych Świadków Jehowy. W roku 1986 odbyło się seminarium dla przedstawicieli zborów, które już zbudowały salę albo były w trakcie budowy. Omawiano szczegóły techniczne i prawne.
W maju roku 1993 bracia mieli 644 własne Sale Królestwa. Poza tym 257 sal najmowano, a 130 innych było w budowie.
Nareszcie uznani prawnie!
Jeszcze w roku 1949 Świadkowie Jehowy wystąpili z wnioskiem o prawne uznanie, lecz władze rządowe go odrzuciły. W następnych latach bracia kilkakrotnie starali się o uzyskanie osobowości prawnej, aby móc lepiej reprezentować interesy Świadków Jehowy w Polsce. Nieraz po prostu nie było odpowiedzi.
Potem w 1985 roku dla ułatwienia importu literatury została zarejestrowana w sądzie spółka pod nazwą Strażnica — Wydawnictwo Wyznania Świadków Jehowy w Polsce. Był to ważny krok w kierunku zalegalizowania naszej działalności wydawniczej.
W roku 1987 złożono w Urzędzie do Spraw Wyznań kolejny projekt statutu, starannie opracowany pod nadzorem Ciała Kierowniczego. Następne dwa lata upłynęły na rozmowach i wymianie korespondencji. Wśród członków delegacji utrzymującej kontakt z urzędami znajdowali się dwaj bracia spośród tych, którzy podpisali pierwszy wniosek o rejestrację z roku 1949. Wyobraźmy sobie ich radość, gdy 40 lat później, dnia 12 maja 1989 roku, kierownik Urzędu do Spraw Wyznań zatwierdził statut korporacji Strażnica — Towarzystwo Biblijne i Traktatowe, Zarejestrowany Związek Wyznania Świadków Jehowy w Polsce! Wiadomość o tym podały wszystkie środki masowego przekazu, a Świadkowie Jehowy na całym świecie ogromnie się z niej uradowali.
W skład pierwotnego zarządu Związku weszli: Harald Abt, Zygfryd Adach, Stanisław Kardyga, Edward Kwiatosz, Franciszek Mielczarek, Antoni Tomaszewski i Adam Wojtyniak. W latach, które minęły od zaaprobowania statutu, śmierć zabrała dwóch z wymienionych braci — Haralda Abtab i Edwarda Kwiatosza; obaj wiernie służyli Jehowie do ostatniej chwili. Zastąpili ich Wiesław Jaśko i Jan Klaudiusz Skowron.
Uzyskanie prawnego uznania ze strony władz świeckich było w Polsce rzeczą ważną, ale oczywiście najważniejsze jest posiadanie uznania i aprobaty Jehowy Boga, którego zwierzchnia władza wkrótce zostanie potwierdzona wobec całego stworzenia (Obj. 4:11).
Na skalę dotąd nie spotykaną
Wkrótce po uwieńczeniu sukcesem starań o przyznanie osobowości prawnej odbyły się latem roku 1989 w Warszawie, Chorzowie i Poznaniu międzynarodowe kongresy pod hasłem „Prawdziwa pobożność”. Przybyli rozradowani delegaci niemal ze wszystkich kontynentów, w tym tysiące z innych krajów Europy Wschodniej, a także pięciu członków Ciała Kierowniczego. Program dla uczestników zagranicznych był w Chorzowie, Poznaniu i Warszawie tłumaczony jednocześnie na kilkanaście języków. Jakąż radością napawał widok 166 000 obecnych oraz 6093 ochrzczonych!
Później, to jest w dniach od 9 do 12 sierpnia 1990 roku, na warszawskim Stadionie Dziesięciolecia nastąpiło kolejne historyczne wydarzenie. Największy stadion stolicy Polski wypełnił się po brzegi. Po jednej stronie zasiedli delegaci ze Związku Radzieckiego, a po drugiej ich polscy bracia i gospodarze. Każda grupa słuchała programu we własnym języku. Było to niezapomniane przeżycie.
Zaledwie kilka dni wcześniej pojawiło się zagrożenie mogące podważyć powodzenie kongresu. Przedstawiciele władz radzieckich zapowiedzieli ograniczenie wyjazdów swych obywateli do Polski. Radzieckie biura podróży ostrzegały Świadków Jehowy, że na granicy zostaną zawróceni. Niemniej bracia, ufając Jehowie, kontynuowali przygotowania do zgromadzenia. Datę wprowadzenia ograniczeń wyjazdowych w porę przesunięto i zaczęły one obowiązywać dopiero po kongresie. Tak więc przez granicę radziecką przelała się fala ponad 17 000 Świadków Jehowy. Program bogaty w wyborne dania duchowe, z którego skorzystali, sowicie im nagrodził ofiary, jakie ponieśli, żeby przybyć na miejsce.
Ale to jeszcze nie koniec. W roku 1991 odbyły się kolejne kongresy, tym razem w większej liczbie miast. I znowu widoczne było błogosławieństwo Jehowy. Sześć dni przed terminem zgromadzenia w Chorzowie znany zespół rockowy, który zamierzał później wystąpić z koncertem na tym samym obiekcie, zawiesił wysoko na wieży stadionu ogromny plakat reklamowy z symbolami i wyobrażeniami satanistycznymi. Komitet organizacyjny kongresu kilkakrotnie protestował, żądając usunięcia plakatu, lecz daremnie. Bracia zwrócili się do Jehowy w serdecznej modlitwie. W nocy krótka, gwałtowna wichura porwała ten plakat na strzępy, co rozwiązało problem!
Jeszcze w tym samym roku przeszło 22 000 delegatów z Polski znalazło się wśród obecnych na kongresach: w Budapeszcie na Węgrzech, we Lwowie na Ukrainie i w Pradze, stolicy dzisiejszej Republiki Czeskiej. Jakże uradowały ich te okazje do współuczestniczenia w ogólnoświatowej społeczności duchowego braterstwa!
Co można było zrobić, aby w Polsce urządzić odpowiedni ośrodek, który by umożliwiał sprawowanie nadzoru nad zborami i ich działalnością głoszenia dobrej nowiny?
Biuro Oddziału dla Polski
Po utracie łódzkiego Betel w roku 1950 ważne działy służby na ogół spotykane w biurach oddziału musiały blisko przez 40 lat pracować w rozproszeniu. Uzyskanie osobowości prawnej przez Związek Wyznania Świadków Jehowy w Polsce otworzyło drogę do zmiany tego stanu rzeczy. Na tymczasową siedzibę Zarządu wybrano dom w Markach pod Warszawą, przy ulicy Prostej 17. Zaczęto wówczas szukać miejsca, gdzie można by wznieść budynki Biura Oddziału.
W październiku 1989 roku zakupiono odpowiednią działkę wraz z podupadłym motelem w Nadarzynie — niewielkiej miejscowości położonej 20 kilometrów na południowy zachód od Warszawy. Europejskie Regionalne Biuro Konstrukcyjne Towarzystwa opracowało plany i niebawem rozpoczęto prace budowlane. Niekiedy uczestniczyło w nich po 600 ochotników. Toteż w zadziwiająco krótkim czasie 20 miesięcy wzniesiono kompleks budynków, w których miała zamieszkać i działać rodzina Betel. Nowe pomieszczenia zostały oficjalnie oddane do użytku 28 listopada 1992 roku.
Metody i efekty pracy naszych braci wprawiały w zdumienie postronnych obserwatorów. W artykule „Po bożemu”, zamieszczonym w Gazecie Stołecznej, napisano: „Robota wre, nie widać, by się ktokolwiek lenił. Wszyscy pracują w ochronnych kaskach. Jeśli jutro mają być zabetonowane stropy, to dzisiaj cieśle pracują tak długo, aż skończą szalunki. Nie może się przecież zdarzyć, że ochotnicy, którzy nazajutrz przyjadą tutaj wypełnić swój obowiązek, zastaną przestój w pracy. (...) Podstawowym celem Świadków jest niesienie ewangelii wszystkim, którzy sobie tego życzą. Robotnicy budujący dom Betel nie zapominają o swojej misji. Po pracy część z nich bierze Biblię, kilka egzemplarzy Strażnicy i idzie głosić Słowo Boże od domu do domu. W Nadarzynie i okolicach prowadzą regularne rozmowy biblijne z wieloma mieszkańcami”.
Bracia w Polsce są wdzięczni Jehowie za to, że umożliwił im skończenie zaplanowanego przedsięwzięcia. Ufają, iż nowe Biuro Oddziału usprawni działalność teokratyczną w tym kraju. Pragną przy tym wyrazić wdzięczność wszystkim braciom, którzy przez modlitwy i praktyczne wsparcie, udzielane w różnorodny sposób, pomogli im doczekać tej chwili.
Zdecydowani dalej trwać
Wysiłki przeciwników, zarówno religijnych, jak i świeckich, zmierzające do wymazania z istnienia Świadków Jehowy, spełzły na niczym. Dzisiaj są oni trzecim co do wielkości wyznaniem w Polsce! Spora część mieszkańców tego kraju ma krewnych lub znajomych będących Świadkami Jehowy. W ostatnich latach dużo się o nich mówi w publikatorach, na ogół obiektywnie, a często pozytywnie. Najbardziej przyczyniły się do tego wielkie kongresy. Bracia uczą się, jak jeszcze skuteczniej udzielać wartościowych informacji środkom przekazu.
W początkach 1991 roku powołane zostały Komitety Łączności ze Szpitalami. Członkowie tych komitetów prowadzą pożyteczne rozmowy z lekarzami w większych miastach Polski. W środowisku tym widać korzystne zmiany w zapatrywaniach na Świadków Jehowy i ich postawę wobec przetaczania krwi. Gazeta Ziemia Gorzowska podaje na temat szpitala w Skwierzynie: „Personel medyczny przyzwyczaił się do ich zasad, nikogo się już nie zmusza do przyjęcia transfuzji”.
Jeszcze kilka lat temu setki Świadków Jehowy przebywało w więzieniach z powodu chrześcijańskiej neutralności. Obecnie Świadkowie jako ochrzczeni kaznodzieje, ordynowani słudzy Boży, nie są w Polsce powoływani do służby wojskowej. Władze respektują odpowiednie zaświadczenia wystawione przez Towarzystwo osobom, które się do tego kwalifikują. Chociaż dzisiaj nikt ze Świadków Jehowy nie trafia już za neutralność do zakładów karnych, więźniowie napotkani tam w poprzednich latach, którzy wykazali szczere zainteresowanie Słowem Bożym, nie zostali zapomniani. Dalej się ich odwiedza, aby im pomagać w dostosowaniu życia do woli Bożej.
Jakąż radość sprawia świadomość, że w roku 1993 szczytowa liczba głosicieli w Polsce wyniosła 113 551! Ileż powodów do wdzięczności wobec Jehowy mają te dziesiątki tysięcy Świadków! Widzieli, jak prawda była przekazywana kolejnym pokoleniom, są bowiem w Polsce rodziny, w których już piąta generacja jest wychowywana w prawdzie. Mogli osobiście odczuć serdeczną więź, jaka jednoczy międzynarodową chrześcijańską społeczność braterską. W niezwykle trudnych czasach doświadczyli wsparcia ze strony Jehowy, który udzielił im siły niezbędnej do trwania przy niebiańskim Królestwie Bożym pod władzą Jezusa Chrystusa. Niezliczone próby w prześladowaniach umocniły ich wiarę i pogłębiły zaufanie do Stwórcy (Jak. 1:2-4).
Nie w duchu wyniosłych przechwałek, lecz z pokorną wdzięcznością za płynącą z miłości troskę Boga, Świadkowie Jehowy w Polsce potwierdzają więc prawdziwość Jego obietnicy: „Żadna broń, jaką by sporządzono przeciw tobie, nie odniesie skutku” (Izaj. 54:17, NW).
[Przypisy]
a Mianem Akcji Katolickiej określano grupy laickich katolików, zorganizowane pod kierownictwem lub z upoważnienia biskupa do popierania religijnych, społecznych i politycznych celów Kościoła rzymskokatolickiego.
b Życiorys brata i siostry Abtów był zamieszczony w Strażnicy numer 1 z roku 1981.
[Wykresy na stronie 252]
[Patrz publikacja]
Liczba głosicieli
125 000
100 000
75 000
50 000
25 000
0
1981 1983 1985 1987 1989 1993
Godziny (w millionach)
20
16
12
8
4
0
1981 1983 1985 1987 1989 1993
[Mapa na stronie 170]
[Patrz publikacja]
Gdańsk
Chojnice
Gorzów Wielkopolski
Bydgoszcz
Białystok
Nadarzyn
Poznań
Warszawa
Łódź
Wrocław
Lublin
Kielce
Katowice
Kraków
[Ilustracje na stronie 183]
Tutaj, w Krakowie, Franciszek Puchała zaproponował sowitą nagrodę każdemu, kto uzasadni na podstawie Biblii pewne fundamentalne nauki kościelne
[Ilustracje na stronie 191]
Wilhelm i Amelia Scheider wkrótce po rozpoczęciu służby w polskim Betel
[Ilustracje na stronie 193]
Jan Śmieszko sądzony w tym gmachu sądu w Chojnicach za bluźnierstwo; ksiądz, który świadczył przeciwko niemu, przyznał się do porażki
[Ilustracja na stronie 197]
Rok 1933 — grupa Świadków Jehowy wyrusza do działalności w południowej Polsce
[Ilustracje na stronie 199]
Kiedy zakazano wydawania „Złotego Wieku”, bracia zmienili jego tytuł na „Nowy Dzień”
[Ilustracje na stronie 202]
Kilkoro z tych, którzy potwierdzili swą wiarę w więzieniach i obozach koncentracyjnych: 1) Paulina Woelfle, 5 lat; 2) Jan Otrębski, 4 lata; 3) Harald i Elżbieta Abtowie, on 14 lat, ona 7; 4) Franz Schipp, 3 lata
[Ilustracje na stronie 207]
W roku 1940 Jan Sadowski (jak wyglądał wówczas i jak obecnie) wyzyskał okazję, aby dać obszerne świadectwo dużej liczbie ludzi zebranych na tym cmentarzu
[Ilustracja na stronie 215]
Pełni entuzjazmu polscy Świadkowie Jehowy zebrani w liczbie 5300 w Katowicach na powojennym zgromadzeniu w roku 1946
[Ilustracje na stronie 216]
Biuro Oddziału w Łodzi w roku 1948 i ówczesna rodzina Betel
[Ilustracja na stronie 217]
Henryka Żur, zamordowana trzy lata po zrobieniu tego zdjęcia; przyczyną śmierci była odmowa przeżegnania się po katolicku
[Ilustracja na stronie 223]
Paweł Muhaluk (z lewej strony) i Stefan Behunick — misjonarze wydaleni z Polski
[Ilustracje na stronie 227]
W roku 1951 w tym gmachu sądu w Warszawie wydano surowe wyroki na Świadków Jehowy. Od prawej strony stoją z przodu: Wilhelm Scheider, Edward Kwiatosz, Harald Abt, Władysław Sukiennik i strażnik
[Ilustracje na stronie 235]
Prasy zbudowane i używane przez Świadków do drukowania literatury w czasie zakazu oraz grupa sióstr, które przez wiele lat, ryzykując wolność i życie, pomagały przy drukowaniu oraz rozdziale literatury
[Ilustracje na stronie 238]
Tutaj, na uniwersytecie w Toruniu, Jan W. Rynkiewicz i dwaj inni bracia publicznie odparli zarzuty szkalujące Świadków Jehowy
[Ilustracja na stronie 240]
„Zgromadzenie leśne” w roku 1981
[Ilustracja na stronie 251]
Polski Komitet Oddziału w 1992 roku