Zmierzając do celu mego życia
Opowiada Alice Berner
Jest dzień 13 grudnia. Zgadnij, co się dziś stało! Czy przypominasz sobie śliczne pocztówki rozdawane na międzynarodowym kongresie pod hasłem „Woli Bożej”, przedstawiające projekt nowego domu Betel w Wiesbadenie? Zajrzyjmy więc do nowej Sali Królestwa, bo właśnie dzisiaj odbywa się jej otwarcie. Jakie mnóstwo ludzi napływa! Widok ten zupełnie odpowiada wspaniałemu malowidłu, które widać na jednej ze ścian tej sali i na którym tysiące radosnych ludzi zmierza ku górze Królestwa Bożego. A na przeciw tej ściany — czy widzisz długi szereg okien, które wychodzą na las? Jednakże jest wieczór, więc zamiast zielonego lasu świerkowego spostrzegasz piękne niebiesko-złociste zasłony, natomiast na jasnej ścianie przedniej odczytujesz ozdobnie wypisane aktualne słowa: „Szczęśliwy, kto czuwa i strzeże szat swoich.” — Obj. 16:15, NW.
Dzisiejszego wieczora panuje uroczysty nastrój, podbudowany dźwiękami zagrzewającej do czynu muzyki. Po kilku słowach wstępnych i wyświetleniu filmu, przedstawiającego obiekt w trakcie budowy, sługa oddziału brat Franke kieruje do zgromadzonej rzeszy słowa zachęty; mówi o pierwszej powojennej Sali Królestwa w Niemczech — o zwykłej oborze, w której zebrano się po przeżyciach w obozach koncentracyjnych; mówi o dalszej, o „Zeppelinwiese” w Norymberdze, gdzie świadkowie Jehowy spotkali się w szczerym zachwycie akurat w rocznicę wydania wyroku na tych, którzy ich dręczyli w obozach koncentracyjnych. A teraz otwarto tu nową salę po to, żeby była miejscem przyjmowania rzetelnych pouczeń biblijnych.
Jak doszło do tego, że znajduję się tu pośród tych czołowych bojowników prawdy? Czy pozwolicie, że wam opowiem coś o sobie?
Urodzona w Szwajcarii i wychowywana przez bogobojnych rodziców już jako mała dziewczynka nauczyłam się na pamięć Psalmu 103; odtąd zawsze źródłem siły były dla mnie słowa: „Błogosław duszo moja Panu, i wszystkie wnętrzności moje imieninowi jego świętemu.” Co to imię znaczy, miałam się jednak dowiedzieć dopiero później.
W sąsiedniej miejscowości, gdzie w pewnym prywatnym domu jadałam obiady, miałam w roku 1919 okazję po raz pierwszy zetknąć się z prawdą. To, co ci dobrzy ludzie mówili mi o Biblii, było po prostu zdumiewające. Nigdy dotąd nie słyszałam o drugim przyjściu Chrystusa jako o fakcie dokonanym, nigdy jeszcze nie dotarła do mnie myśl, że dusza jest śmiertelna i że umarli powrócą na ziemię. Z wielkim zaciekawieniem zaczęłam czytać pierwszy Tom wykładów Pisma Świętego; gdy doszłam do miejsca, w którym poruszano sprawę wąskiej i szerokiej drogi, natychmiast postanowiłam opuścić drogę większości, a pójść drogą mniejszości.
Jakże zajęty był teraz mój czas! Miałam do przeczytania siedem tomów. Nieustannie wyłaniały się nowe pytania i otrzymywałam na nie nowe, zadowalające odpowiedzi. Jednak Diabeł także wziął się do dzieła. Najpierw rodzina starała się mnie powstrzymać od prawdy, a następnie dwóch księży Kościoła krajowego usiłowało zatrzymać mnie w swojej owczarni — lecz to wszystko okazało się daremne! Raz skosztowawszy prawdy i przekonawszy się, jak dobrze smakuje, pozostałam przy niej. Każdy sprzeciw pogłębiał tylko jeszcze moje pragnienie przyswojenia sobie dokładnej wiedzy biblijnej, tak iż przy studiowaniu publikacji Towarzystwa odszukiwałam sobie wszystkie teksty Pisma. Po sześciu miesiącach dałam się ochrzcić. Zaraz od początku miałam pragnienie, aby rozgłaszać dobrą nowinę. Nieśmiało zaczęłam rozdawać traktaty w pociągu i od domu do domu.
Wiosną 1923 roku ukazał się w Strażnicy artykuł, który przykuł moją uwagę; tytuł jego brzmiał: „Czy używasz swój talent?” Od tej pory zaczęłam się interesować służbą pełnoczasową. Ponieważ jednak byłam najmłodszym i ostatnim dzieckiem, które jeszcze pozostało u rodziców, a oni byli już starsi wiekiem i potrzebowali opieki, stanęłam wobec kwestii: Czy to będzie właściwe, jeśli ich zostawię ze względu na dzieło Jehowy? Oczywiście znałam słowa z Mateusza 10:37: „Kto miłuje ojca albo matkę nad mię, nie jest mię godzien”, lecz przeciwstawiały się im inne: „Czcij ojca twego i matkę twoją.” Modliłam się więc żarliwie, żeby mi Bóg ukazał słuszną drogę. Wprawdzie może się to wydać dziwne, ale dopiero gdy sobie dobrze uświadomiłam, jak bardzo potrzeba robotników w rozszerzającym się dziele, i gdy w związku z tym w głębi serca postanowiłam prędzej czy później mimo wszystko podjąć służbę pełnoczasową, Pan przyszedł mi z pomocą i wzmocnił mnie, abym mogła przedsięwziąć w tym kierunku odpowiednie kroki.
Tak więc w styczniu 1924 roku włączyłam się w nurt służby pionierskiej, uszczęśliwiona ponad wszelką miarę tym, że Jehowa przyjął mnie do swej służby, wędrowałam przez wzgórza nad brzegiem pięknego jeziora Zurychskiego i głosiłam dobrą nowinę. Miałam przy tym wiele radości z rozpowszechnienia mnóstwa książek, szczególnie Harfy Bożej. Odwołanie mnie ze służby w terenie do pracy w Domu Betel w Zurychu, gdzie wówczas mieściło się Biuro Oddziału dla Szwajcarii niemieckiej, stanowiło dla mnie niemalże próbę. Wiosną roku 1925 przenieśliśmy się do Berna, bo nasza placówka została połączona z Biurem dla Szwajcarii francuskiej. To znacznie pomnożyło możliwości, jakie daje społeczność teokratyczna.
Po roku ciekawej pracy, w której bardzo mi się przydało szkolne przygotowanie do zajęć biurowych, otrzymałam od ojca telefoniczną wiadomość, że matka jest bardzo chora; parę miesięcy później stałam nad jej trumną — obok zrozpaczonego ojca i kilku krewnych, którzy starali się mnie przekonać, iż chrześcijański obowiązek wzywa mnie teraz przede wszystkim do domu. Gdybym wtedy z miłości do ziemskiego ojca postąpiła pochopnie, to możliwe, że zawiodłabym we wznioślejszej miłości, mianowicie w miłości do Ojca niebiańskiego. Jehowa na pewno widział moje głębokie pragnienie pozostania na swoim miejscu, bo wysłuchał moje modlitwy i pomagał mi w dalszym ciągu. Jakże mogłam porzucić służbę pełnoczasową właśnie teraz (a był to rok 1926), gdy rozpoczął się okres wielkiego szczęścia? (Dan. 12:12) Zorganizowana działalność teokratyczna kwitła i rozszerzała swój zasięg. Następowały lata wzmożonej pracy i większej odpowiedzialności w Betel. W soboty i niedziele pracowaliśmy nie tylko na obszarze Szwajcarii niemieckiej, lecz objęliśmy działalnością głoszenia także francuską część kraju, a stamtąd docieraliśmy nawet do Francji, by i tam szukać zagubionych owiec. Co to były za przyjemne wycieczki!
Jak się tego można było spodziewać, nie brakło też przeżyć bogatych w doświadczenia. Ojciec mój umarł i poczułam się bardzo osamotniona. Diabeł jeszcze różnymi innymi sposobami starał się stłumić moją radość. Ponieważ stale pracowałam wśród wielu braci, a mam usposobienie dość żywe, więc musiałam toczyć ciężki bój, żeby zawsze właściwie się zachować, gdyż nie chciałam się uwikłać w osobiste więzy, które by mi przeszkodziły w dalszym zmierzaniu do celu mego życia — a to kosztowało mnie naprawdę dużo! Prócz tego zaczęło mi zawodzić zdrowie, a podczas trzymiesięcznego wypoczynku z dala od pracowitego życia w Betel zdawało mi się czasem, że mnie Bóg opuścił. Ale wkrótce znowu okazał mi miłosierdzie i dobroć. Tym razem napełnił mi ręce interesującą pracą w innym miejscu, mianowicie w Biurze Oddziału w Paryżu. Wówczas, na początku lat trzydziestych, przybyło do Francji wielu angielskich pionierów, by pomóc tam w dziele rozszerzania. Miałam z nimi bliski kontakt i z radością wspominam ich miłe towarzystwo. Jednakże wkrótce wyłoniły się nowe trudności, bo odmówiono mi przedłużenia zezwolenia na pobyt z uzasadnieniem, że z powodu łączności z Towarzystwem jestem tam „osobą niepożądaną”.
Czy widzicie nas — pewną kochaną pionierkę szwajcarską i mnie — siedzące teraz w przedziale ekspresu, który z największą szybkością pędzi w stronę Belgii? Zatrzymałyśmy się w Mons, katolickim mieście położonym niedaleko granicy francuskiej, aby wykonywać pracę naprawdę pionierską, bo nie było tam jeszcze głosicieli. A jakie radosne przeżyłyśmy doświadczenia! Później zostałam na kilka miesięcy ponownie wezwana de Paryża i od tej pory częściej jeździłam tam i z powrotem miedzy Francją a Belgią, aż w roku 1935 Towarzystwo skierowało mnie znów do Berna.
Lata poprzedzające drugą wojnę światowa były także dla braci szwajcarskich pełne napięcia, bo współczuwali swoim braciom za miedzą, w Niemczech, którzy musieli tak okropnie cierpieć za wiarę. Potem na początku lipca roku 1940 nastąpił wielki atak na Towarzystwo również w Szwajcarii, tego samego dnia, w którym podobne wypadki miały miejsce w Kanadzie i jeszcze innych krajach. Do tej pory widzę przed oczyma ciężarówkę pełną żołnierzy, którzy otoczyli Dom Betel w Bernie i wtargnęli do środka, jak gdyby szukali zbrodniarzy. Podczas owych lat wojennych toczył się zażarty bój o prawdę, ale Jehowa łaskawie ochraniał swą prawicą tę placówkę, tak iż nieprzyjaciele nie zdołali urzeczywistnić zamiaru zamknięcia Biura; mogliśmy więc nadal wysyłać „owcom” pokarm.
Jak tu jednak zdobyć ten pokarm, skoro angielska Strażnica przestała docierać — w tym rzecz. Wszakże ręka Jehowy nigdy nie jest za krótka. Zatroszczył się On o nowy sposób, którym otrzymywaliśmy świeżą wodę. Wprawdzie oznaczało to wysiłek, lecz wyobraźcie sobie naszą radość, gdy po znojnym kopaniu na nowo ujrzeliśmy czystą wodę prawdy, poselstwo ze świątyni, chociaż płynące w innym obcym języku. Przez prawie dwuletni okres, w który bezpośredni strumień z biura głównego był zatamowany, płynął zastępczo ten nowy.
W owym czasie przedostała się do nas wiadomość, że otwarto szkołę teokratyczną, Galaad, i że mogą do niej uczęszczać nie tylko bracia, ale także siostry. Jakże rwało się tam moje serce! Nie da się opisać wzruszenia, jakie mnie ogarnęło, gdy wiosną 1946 roku otrzymałam telegram, abym się przygotowała do wielkiej podróży na kongres w Cleveland, i gdy krótko potem nadszedł też list z biura prezesa Towarzystwa z zaproszeniem do Szkoły Galaad.
Z radością wspominam jeszcze tę podróż przez szafirowe wody Morza Śródziemnego do Cieśniny Gibraltarskiej i dalej przez ocean aż do Ameryki, gdzie pewnego słonecznego poranka ujrzeliśmy przed sobą połyskujące fale portu nowojorskiego, a także Brooklyn — miejsce, gdzie tak często przebywały moje myśli! Gdy zobaczyłam ogromną drukarnię i Betel, wnet zrozumiałam, że rzeczywistość daleko przekracza moje wyobrażenia.
Potem droga wiodła do Cleveland, na pierwszy wielki kongres, na jakim byłam obecna, a stamtąd do Szkoły Galaad. W służbie Jehowy często już doświadczyłam, że po okresie wzmożonego wysiłku następują nieopisane błogosławieństwa. Tego samego doznałam też w Galaad. Duch Boży w jeszcze większej mierze niż dotąd udostępnił nam zrozumienie prawd biblijnych, pozwolił nam skrystalizować pogląd na ogólnoświatową organizację i zaszczepił nam jeszcze większą miłość do wszystkich braci, a to wzbogaca człowiekowi życie. Dokładna wiedza co do poznanych tam głębokich prawd Słowa Bożego towarzyszyła mi później i była mi pomocą, gdyż duch Boży potrafi przywołać z powrotem na pamięć te liczne zasady biblijne, którymi się tam napełnił umysł.
A moje miejsce pracy? Znowu była nim piękna Szwajcaria! Płynęły teraz lata wypełnione wielostronną pracą biurową i doświadczeniami, które wymagały czujności i wytrwałości, lecz oto jak klejnoty w łańcuch ciężkiej pracy włączone zostały dwa międzynarodowe kongresy w Nowym Jorku — w roku 1950 i 1953 — a ja mogłam być na nich obecna! Później, w roku 1955, widziałam falę braci z innych krajów, którzy przyjechali na kongresy europejskie, a przejeżdżali między innymi także przez Berno i kierowali się stąd do Norymbergi. Ja również pojechałam do Norymbergi, a pobyt tam był jakby miłym przedsmakiem tego, co mnie teraz czekało. W tym czasie bowiem doszło mnie pytanie, czy byłabym gotowa opuścić swój kraj, a dopomóc w pracy Domu Betel w Wiesbadenie. Zaraz przyszły mi na myśl słowa Izajasza: „Otom ja, poślij mnie”, chociaż jednocześnie czułam, jak mi się ściska serce. Bo przecież znaczyło to, że pozostawię wszystkich umiłowanych, których znałam i z którymi pracowałam od dziesiątek lat. Pocieszałam się jednak tym, że nie posyłano mnie samej, lecz razem z trójką innych sióstr, które też przeszły Galaad i z którymi mogłam wymieniać radosne wspomnienia.
Tak minęły znowu prawie trzy lata. Z początku musiałyśmy się przyzwyczaić do wszystkiego, co było nowe. Wszystko miało tu większy rozmach, a i służba głoszenia wymagała więcej czasu i wysiłku. Odczuwałam też brak tych „owiec”, które tam w domu odnalazłam i które na zebraniach tak chętnie sadzałam obok siebie, lecz nigdy nie zabrakło mi miłości Jehowy. On się nigdy nie zmienia. Darzył mnie hojnie wyrazami swej miłości i dał mi dość sił do dalszego pełnienia służby. Pozwolił mi też odczuć miłość nowych braci i przychylność ludzi dobrej woli, siedzących obok mnie na zebraniach obwodowych. Okazując mi tę samą co kiedyś szczodrobliwość umożliwił mi także znalezienie się na międzynarodowym kongresie w Nowy Jorku, który tym razem odbywał się pod hasłem „Woli Bożej”.
Jakaż to była radość, gdy w pamiętne popołudnie niedzielne, dnia 27 lipca przed dwoma laty, zobaczyłam wielu galaadczyków z mojej klasy, którzy zjechali się z wszystkich stron i zakątków świata i siedzieli na Yankee Stadionie przy klasie teraz kończącej naukę, a także, gdy potem w piątek wysłuchiwałam rezolucji, że chcemy być ludem zjednoczonym, który żyje z sobą w pokoju, i że nigdy nie podniesiemy ręki przeciw swoim braciom! A później, jaka otucha wstępowała w serce, gdy się pośród rzeszy 253 922 obecnych słuchało, że Królestwo panuje! Następnie niech jeszcze wspomnę o życzliwych słowach brata Knorra, który zapowiedział nowy program szkolenia, a w końcu — co było jednocześnie punktem kulminacyjny mego dotychczasowego życia chrześcijańskiego — o widoku nieprzebranego mrowia obecnych, przybyłych ze wszystkich narodów, którzy powstali przy ostatniej pieśni, aby ramię przy ramieniu jak nigdy przedtem odczuć swoją Jedność.
A teraz wynajętym samolotem z powrotem do domu. Co ja mówię do domu? Oczywiście, bo kiedy przybyliśmy nad Niemcy, gdy z dołu pozdrowił nas Ren oraz gdy spotkaliśmy grupę uradowanych braci i sióstr z Domu Betel, wyczekujących na lotnisku we Frankfurcie — to czyż nie byłam znowu w domu, pośród większego grona przyjaciół, niż mi się kiedykolwiek śniło? Teraz więc szybko z powrotem do Betel. Tu możecie mnie zobaczyć zarówno w towarzystwie energicznych młodych braci, jak i starszych braci, prawdziwych męczenników, którzy wspominając o uwięzieniu w nazistowskich obozach koncentracyjnych mówią nie tylko o trudnych doświadczeniach, ale też wzmacniają wiarę drugich, gdy na przykład opowiadają, jak rzetelność i pracowitość przejawiana nawet w stosunku do strażników niekiedy uratowała im życie albo jak chwilami Jehowa sam wkraczał czynnie i usuwał z drogi przeszkody bądź wrogów, którzy mogliby ściągnąć na nich śmierć.
Czy rozumiecie teraz jakie uczucia wzbierają we mnie, gdy w dni wolne od pracy przyjeżdżają wielkie autobusy pełne radosnych głosicieli z wszystkich stron Niemiec, aby zwiedzić Dom Betel? Albo gdy przejazdem zatrzymują się bracia z zagranicy, często misjonarze, i przekazują nam serdeczne pozdrowienia od braci z daleka, a zabierają ze sobą nasze pozdrowienia? Albo gdy na naszych zgromadzeniach okręgowych — jakie miały miejsce ostatnio na przykład we Frankfurcie i w pięknym parku miejskim Hamburga — siedzę pośród wielotysięcznych rzesz w wielkim namiocie i jeszcze raz mogę się rozkoszować programem, który został przeprowadzony w Nowy Jorku? Albo gdy niespodzianie — jak to się zdarzyło ostatniej jesieni w Stuttgarcie — mogłam jeszcze raz usłyszeć brata Knorra, który podał nam przedsmak tekstu na następny rok? Tak, to prawda: „Szczęśliwy, kto czuwa i strzeże szat swoich.” Naprawdę chciałabym w dalszym ciągu czuwać i być szczęśliwą na przydzielony mi posterunku, zachowując swoje szaty usługiwania i stale wychwalając imię Jehowy. Czyż może być lepsze miejsce na ziemi?