Po stronie Jehowy w wielkiej kwestii spornej
Opowiada Lilian Ruetimann
BYŁAM małą, sześcioletnią dziewczynką, kiedy pewnego słonecznego sierpniowego popołudnia roku 1914 zawarczały nad naszymi głowami samoloty. Siedziałam w dobrze utrzymanym ogrodzie, opierając się o kolana ojca, i przysłuchiwałam się rozmowie dorosłych o wojnie, która się właśnie rozpoczęła.
Ojciec mój był aktywnym członkiem partii liberalnej i kierował oddziałem Towarzystwa Spółdzielczości w naszym prowincjonalnym miasteczku angielskim. Matka była nauczycielką i bardzo interesowała się różnoraką działalnością oświatową. Zdobyła gdzieś książkę pod tytułem Boski plan wieków. Rodzice oboje przeczytali ją z zapałem, a następnie zaczęli regularnie studiować Biblię wraz z dwoma innymi małżeństwami. Wiosną roku 1916 matka i ojciec dali się ochrzcić, potwierdzając tym swą decyzję spełniania woli Jehowy.
Z nami dziećmi zaczęto prowadzić domowe studium biblijne i od całej naszej czwórki wymagano chodzenia na zebrania, gdzie spotykali się chrześcijanie zwani dzisiaj świadkami Jehowy. Wspólnymi siłami razem z kilkoma podobnie wierzącymi ludźmi z pobliskich miejscowości organizowaliśmy wykłady biblijne w miasteczkach nadrzecznych rozrzuconych na przestrzeni ponad sześćdziesięciu kilometrów, aż do samego ujścia Tamizy. Gorliwie rozpowszechnialiśmy traktaty i zaproszenia, aż z czasem zaczęły się wyłaniać małe grupki, które w końcu rozrosły się w kwitnące zbory ludu Jehowy, jakie dzisiaj ciągną się szeregiem wzdłuż Tamizy na wschód od Londynu.
Jesienią roku 1916 ojciec zajął zdecydowanie neutralne stanowisko wobec wojny. Wywołało to niemałe poruszenie w naszym miasteczku, gdzie poprzednio był tak zaangażowany politycznie. Nie tylko odbyła się rozprawa sądowa, której nadano wielki rozgłos, ale i my, dzieci, musieliśmy bronić swych przekonań w szkole. W końcu ojca zwolniono z przyczyn zdrowotnych od obowiązku służby wojskowej i przydzielono do pracy w komisji aprowizacyjnej.
Nasz willowy domek był zawsze otwarty dla przyjaciół przyjeżdżających z wielkiego miasta na wypoczynek, ale dla mnie nie było nic bardziej wymarzonego jak jechać do Londynu i brać udział w „dużym” zgromadzeniu. Tam też obejrzałam „Foto-Dramę stworzenia”, to jest opracowane przez ówczesnych Badaczy Pisma Świętego piękne objaśnienie Biblii za pomocą przezroczy, nagranych komentarzy i odpowiednio dobranej muzyki. W trakcie jednej z tych wizyt w Londynie usłyszałam elektryzującą wiadomość o historycznym już dziś zgromadzeniu, które w roku 1922 zorganizowało Towarzystwo Strażnica w mieście Cedar Point (stan Ohio, USA).
OSOBISTA DECYZJA
Dzieło głoszenia rozwijało się teraz pod hasłem: „Miliony obecnie żyjących nigdy nie umrą!” Starszy mój brat wyjechał do Indii, a siostra zdecydowała się na chrzest. Wszystko to przyjmowałam w dużej mierze za rzecz samo przez się zrozumiałą, aż w roku 1924 pewien znajomy nam dojrzały chrześcijanin przedstawił mi, jakie mnie osobiście czekają przywileje. Uświadomiłam sobie nagle, że nie można wzrastać w wierze mimowolnie, lecz trzeba samej powziąć odpowiedzialną decyzję. Czy temu podołam?
Od dzieciństwa oczekiwałam na millennium, kiedy to lew i niedźwiedzica leżeć będą pospołu z wołem, karmione przez małe dziecię. Oczywiście chciałam spełniać wolę Jehowy, lecz według naszego ówczesnego zrozumienia wolą Jego było tylko jeszcze wybranie ostatnich członków oblubienicy Chrystusa do życia w niebie. Oznaczało to rezygnację z wszelkich ziemskich nadziei i w końcu śmierć. Rodzice radzili mi starannie obliczyć „koszty”. Jeżeli pozostanę wierną, ujrzę Jehowę i Chrystusa Jezusa. Ta wspaniała nadzieja przeważyła szalę decyzji. W styczniu 1925 roku zostałam ochrzczona w Londynie, krótko przed ukończeniem siedemnastu lat.
Ciągłym bodźcem i ciągłym szkoleniem było dla mnie głoszenie od domu do domu. W owych czasach właściwie dopiero zaczynaliśmy tę pracę, lecz kilku pełnoczasowych głosicieli, którzy przybyli na nasz teren, aby nam pomóc, udzieliło mi wiele dobrych rad. W sercu mym coraz bardziej pogłębiało się docenianie prawdy.
Zgromadzenie, które w roku 1926 odbyło się w sali londyńskiego Aleksandra Palace, było dla mnie wydarzeniem niezwykłym. Myślę, że nigdy nie zapomnę wzruszenia, jakie przeżyłam z okazji opublikowania książki Wyzwolenie. Punktem kulminacyjnym tego zgromadzenia był odczyt publiczny: „Dlaczego chwieją się potęgi świata — środek zaradczy”, wygłoszony w sali Royal Albert Hall; powróciliśmy do domu, by przez pozostałe dni urlopu rozpowszechniać broszurę Sztandar dla ludu. Wprost jednym tchem wchłonęłam książkę Wyzwolenie, która tak wspaniale przedstawiła temat wielkiej kwestii spornej pomiędzy Jehową a Szatanem, jak również nadchodzące wywyższenie imienia Jehowy. Świadomość istnienia tej kwestii spornej stała się dla mnie jakby ogniem płonącym w moich kościach. Odtąd każdego sobotniego popołudnia, gdy już byłam wolna od pracy sekretarki, napełniałam torbę literaturą i wsiadłszy na rower jeździłam z poselstwem do oddalonych miejscowości naszej wiejskiej okolicy, a w niedzielę rano w służbie od domu do domu przyłączałam się do rodziców i naszego małego zboru.
Siostra moja w lutym roku 1927 rozpoczęła pełnoczasową służbę kaznodziejską i teraz pozostaliśmy z drugim bratem jedynymi młodymi członkami miejscowego zboru. Okolica nasza to szeroka równina, ciągnąca się aż do ujścia Tamizy, i patrząc na nią czasem poddawałam się tęsknocie za dalekimi podróżami, aby oglądać piękne kraje, lecz szybko tłumiłam to pragnienie, tłumacząc sobie, że skoro temu systemowi rzeczy pozostał już tylko krótki czas, więc go nie trzeba marnotrawić. I tak przecież lepiej to wszystko zobaczę z nieba. Jehowa jednak wziął pod uwagę moje tęsknoty i później udostępnił mi takie błogosławieństwa, o jakich nawet nie marzyłam.
MAŁŻEŃSTWO MIESZANE? — NIE!
Z impulsywnej, pełnej entuzjazmu, tryskającej życiem dziewczyny przeobrażałam się stopniowo w dorosłą niewiastę. Bezpiecznie przebrnęłam przez różne fazy dojrzewania; teraz jednak beznadziejnie się zakochałam. Na nieszczęście dany młodzian nie chciał przyjąć mojej wiary, a ja zdałam sobie sprawę, że ta okoliczność należy do „kosztów”, z którymi się muszę liczyć. Wiedziałam, że nie będę mogła całym sercem stać po stronie Jehowy w kwestii spornej, jeżeli nie wykorzenię owego uczucia, i złożyłam uroczyste ślubowanie Jehowie, że nigdy nie wyjdę za mąż za człowieka innej wiary. Było ono dla mnie wielką ochroną. Zaczęłam rugować tamtą postać z mego serca. Można tego dokonać, gdy się stawia sprawy Królestwa na pierwszym miejscu.
Żywo przed oczyma stoi mi pewne zdarzenie z tego okresu, które służyło mi w życiu jakby za światło latarni morskiej. Miałam za sobą dość bogate w wydarzenia popołudnie, spędzone w terenie wiejskim. Kilka osób bardzo szorstko odniosło się do mnie, natomiast pewna obłożnie chora niewiasta prosiła, bym się razem z nią pomodliła. Rozmyślałam o wielkiej kwestii spornej, narzuconej przez Szatana, i serce mi się burzyło, gdy mi na myśl przychodziły skutki buntu Szatana. Słońce zaczęło się chylić ku zachodowi, siadłam na rower i pojechałam w stronę domu. Droga wypadała przez dość stromy zjazd długości dochodzącej do dwóch kilometrów. Pozwoliłam, by rower się rozpędził, a wiatr rozwiewał mi włosy i gwizdał w uszach. Przez zaciśnięte zęby powtarzałam: „Będę zwalczać Diabła aż do śmierci!” W chwilach krytycznych przypominała mi się później ta wieczorna scena, co jak gdyby wlewało mi w żyły nowy zapas sił. Nigdy się nie poddawać! Walczyć po stronie Jehowy w wielkiej kwestii spornej!
Wiosną roku 1930 wzięłam udział w niewielkim zgromadzeniu; zdaje się, że nazywaliśmy je wówczas „akcją wspólnej służby”. Odbywało się ono w miejscowości wypoczynkowej nad Tamizą, niedaleko mego domu. Przybyło także sporo osób z Londynu, gdyż była stamtąd tylko godzina jazdy. Dla mnie takie zgromadzenie było radosnym wydarzeniem, bo mogłam się spotkać z innymi należącymi podobnie jak ja do młodszego pokolenia. Po dniu spędzonym w pracy misyjnej odpoczywaliśmy nad wodą i tam poznałam młodego, lecz poważnego Szwajcara. Usłyszałam jego cudzoziemski akcent i przypomniałam sobie, że przecież uczyłam się języka niemieckiego. Alfred okazał się człowiekiem zacnym, spokojnym, zaabsorbowanym studiami, ale był chyba trochę samotnikiem. Zdawało się, że nie ma dla niego miejsca w wesołej, pociesznej niekiedy atmosferze, w jakiej żyła nasza rodzina.
Przeszłość Alfreda była tak odmienna od mojej! Dorastał w układnej rodzinie szwajcarskiej, a po ukończeniu szkoły handlowej oraz odbyciu praktyki zawodowej wyjechał do Belgii celem poszerzenia znajomości języków i księgowości. Przed wyjazdem jeszcze obejrzał „Foto-Dramę stworzenia” i nabył sobie trochę literatury Towarzystwa Strażnica. W okresie pobytu w Belgii dopomagał w prowadzonej tam akcji społecznej Kościoła szwajcarskiego, lecz w jego umyśle powstawały pytania, na które kaznodzieja nie potrafił odpowiedzieć. Przypomniał sobie książkę Boski plan wieków i wróciwszy do Szwajcarii na urlop, większość wolnego czasu spędził na studiowaniu jej i innych publikacji omawiających ten temat. Odwiedził także miejscowe biuro Towarzystwa, a gdy wrócił do Belgii, razem z pewnym bratem przybyłym z Holandii udzielał się w samych początkach działalności Towarzystwa w Belgii. Kiedy jego pracodawca, słynny finansista Loewenstein, wypadł ze swego samolotu nad kanałem La Manche, inny finansista, tym razem szwajcarski, zaproponował Alfredowi pracę w Londynie. I tak oto zbiegły się nasze ścieżki życiowe.
Czekał nas bardzo szczęśliwy, choć pracowity rok, a następnie w maju roku 1931 wzięliśmy ślub w londyńskim Przybytku (gmachu zajmowanym przez Towarzystwo) i pojechaliśmy do Szwajcarii. Tutaj zobaczyłam na własne oczy ten piękny kraj, który miał się z czasem stać moim domem. Później udaliśmy się na zgromadzenie do Paryża, gdzie Alfred tłumaczył niektóre przemówienia. W Paryżu prezes Towarzystwa, brat Rutherford, zaprosił nas do pracy w paryskim biurze oddziału Towarzystwa. Rozpoznałam w tym wolę Jehowy i kiedy mąż mnie zapytał, co o tym sądzę, ani sekundy nie namyślałam się nad odpowiedzią. Tak więc wróciliśmy do Anglii, by rozporządzić domem, który tak niedawno urządziliśmy, i przygotować się do nowego, wspólnego życia.
ŻYCIE W DOMU BETEL
W paryskim biurze oddziału osaczyły mnie dwie bariery językowe: jedną z nich był język niemiecki w domu, a drugą francuski poza domem. Nie była to dla mnie sytuacja łatwa i często właśnie ja byłam tym samotnikiem. W tym okresie stwierdziłam, że oczekuję dziecka. Alfred cieszył się bardzo, gdy się dowiedział, że będzie nam wolno pozostać w Domu Betel. Było mnóstwo materiału do tłumaczenia, aby dostarczyć literaturę grupie działających we Francji zapalonych angielskich i szwajcarskich kaznodziejów pełnoczasowych.
Akurat wtedy spadł cios na paryski Dom Betel. Praca nasza zaniepokoiła pobliskiego biskupa i zażądano od nas cudzoziemców, żeby w ciągu kilku dni opuścić kraj. Oznaczało to dla nas pięciu osób z Domu Betel i około tuzina pionierów konieczność znalezienie nowych miejsc, w których będzie można służyć Jehowie. Pewnego dnia wczesnym rankiem ja z Alfredem i pewną pionierką amerykańską odjechaliśmy do Szwajcarii.
Tak doszło do tego, że nasza córeczka urodziła się w dziesięć dni po przybyciu do Szwajcarii. Kiedy miała już kilka miesięcy, przeprowadziliśmy się do Domu Betel w Bernie i skoncentrowaliśmy wysiłki na służeniu w kwestii spornej po stronie Jehowy. Ale nie myślcie, że od tego czasu życie usłane było różami. Mąż był całkowicie pochłonięty pracą, choć ta robota wprost paliła mu się w ręku, a ja poza obowiązkami w Betel miałam małą córeczkę do wychowania. Często zżymałam się na dyscyplinę w Domu Betel, na ten sztywny rozkład zajęć, co było po prostu przeciwieństwem mojego beztroskiego dzieciństwa. Nieraz czułam się zatrwożona, jak ptak złapany w klatkę. Nieraz ogarniała mnie fala zniechęcenia, która aż groziła zatopieniem. Wówczas myślałam o wielkiej kwestii spornej.
Stopniowo nauczyłam się wszelkich prac gospodarskich, prania i prasowania, gotowania i cerowania. W owych czasach nasza Rodzina Betel w Bernie liczyła do sześćdziesięciu osób. Szum i gwar, krzątanina wokół przybywających i odchodzących rozpraszały monotonię tych stosów talerzy i półmisków do pozmywania każdego dnia, tych nigdy się nie kończących koszów ze skarpetkami do pocerowania — co było jak studnia bez dna! Przemijały pory roku, a z nimi nadchodziły wiosenne porządki, konserwowanie i zagotowywanie warzyw czy owoców, gromadzenie zapasów aż do ustawienia w piwnicy ostatniej skrzynki jabłek. Przyznaję, że nauczyłam się wysoko cenić przywilej usługiwania Rodzinie Betel i pielęgnowania jej poszczególnych członków w chorobie. Nauczyłam się również cenić dobre siostry, z którymi wypadło mi w tym wszystkim współpracować. I tak przeminęło pierwszych dziesięć lat.
LATA WOJNY
Nigdy nie zapomnę pewnego przeżycia z tamtego czasu. Alfred został wysłany do Czechosłowacji, by zająć się tam sprawami naszych braci. Niemcy właśnie zajmowali Sudety. Oddziały niemieckie wkraczały, ludność uciekała przed nimi, a mąż był w drodze do tych okolic. Nasza córeczka odwieziona była do dziadków w Anglii, aby pobyć u nich przed pójściem do szkoły, i miałam ją później przywieźć z powrotem. Wojna wisiała na włosku, a taka mała rodzina jak nasza rozrzucona była w trzech różnych krajach! Wtedy to wystąpił Chamberlain ze swą parasolką; zdołał na pewien czas ułagodzić Hitlera, a niebezpieczeństwo wojny zostało oddalone. Nasza rodzina bezpiecznie się znowu złączyła.
Wojna jednak była nieunikniona. Przebywałam akurat w szpitalu, poddana operacji, kiedy w roku 1940 Niemcy zajęły Francję. Ledwie wróciłam do domu, a tu władze wojskowe wkroczyły do Domu Betel i przeprowadziły w nim rewizję. Później wytoczono Towarzystwu wielki proces sądowy, a mój mąż został skazany na trzy miesiące więzienia za swą chrześcijańską neutralność. Rodzina Betel skurczyła się do jakich dwudziestu pięciu do trzydziestu osób, dla których przez pewien czas sama gotowałam. Alfred zdążył na czas wrócić z więzienia, aby jeszcze pojechać na zgromadzenia do Zurychu, gdzie nasza córka została ochrzczona, dając w ten sposób dowód swego oddania i zajęcia stanowiska po stronie Jehowy w wielkiej kwestii spornej.
Z czasem wojna zaczęła się zbliżać ku końcowi. W miarę wypierania Niemców z krajów podlegających uprzednio środkowoeuropejskiemu oddziałowi Towarzystwa jęły napływać sprawozdania i cały ten materiał trzeba było przetłumaczyć. Zostałam stopniowo wciągnięta w tę nową dziedzinę pracy, w którą zresztą rzuciłam się z wielką radością. Było już po wojnie i wkroczyliśmy w najbardziej pasjonującą fazę działalności teokratycznej. Zaledwie granice zostały otwarte, kiedy przybył do nas nowy prezes Towarzystwa, brat Knorr, wraz ze swym sekretarzem, bratem Henschlem, przywożąc najświeższe wiadomości o tym, co się dzieje w innych stronach świata.
WĘDROWCY
Dla męża mego nastał teraz najbardziej interesujący i porywający okres życia. Podróżował jako tłumacz z bratem Knorrem po licznych krajach, spotykając w nich wielu drogich przyjaciół i dowiadując się o ich losach podczas minionych, straszliwych lat wojny. Tymczasem nasza drukarnia przy Domu Betel pracowała znów na pełnych obrotach, gdyż odrabialiśmy zaległości aż do najnowszych publikacji. W roku 1946 pierwsi członkowie naszej rosnącej rodziny Betel wyjechali do miasta Cleveland w stanie Ohio na kongres, po czym rozpoczęli naukę w Biblijnej Szkole Strażnicy — Galaad. Nawet nie śmiałam marzyć o tym, by kiedyś dostać się do Galaad, toteż nie posiadałam się z radości, kiedy brat Knorr zaprosił do tej szkoły nas oboje, i razem z nami córkę. W styczniu roku 1950 wyjechaliśmy do Nowego Jorku, by zostać zaliczeni do piętnastej klasy Szkoły Galaad. Było to wspaniałe przeżycie. W tymże roku z okazji kongresu na stadionie „Yankee” cała nasza mała rodzina otrzymała wspólnie promocję. Alfred ze mną powrócił do Domu Betel w Bernie; córkę naszą skierowano do Włoch, by wesprzeć małą grupę działających tam głosicieli Królestwa.
Krótki okres wolności, jakim się cieszyli bracia w krajach wschodnich po wyzwoleniu z ucisku hitlerowskiego, dobiegł końca, gdy nowi władcy postanowili zdusić dzieło. Wyjazdy męża stały się nie tak częste, za to bardziej ryzykowne. To dziesięciolecie wyróżniło się coraz większym nawałem pracy w służbie naszych braci, przerywanej jedynie raz po raz wielkim kongresem międzynarodowym w tym czy innym kraju. Alfred był całkowicie zaabsorbowany pracą tłumacza. Na ogromnym kongresie nowojorskim w roku 1958 przedstawił sprawozdanie z działalności w krajach objętych zakazem, włącznie z odegraniem pieśni Królestwa utrwalonych na taśmie przez naszych braci w odległej części świata.
Wielka zmiana nastąpiła w moim życiu w roku 1956, kiedy dla usprawnienia ciągłości wydawniczej oddział tłumaczenia na język niemiecki został przeniesiony do Wiesbaden. Nagle więc odeszły moje przyjaciółki i inni współpracownicy, i razem z nimi praca, którą tak już sobie ceniłam. Ale w Domu Betel zawsze są ręce pełne roboty. Wkrótce wdrożyłam się do pracy w dziale czasopism, gdzie także znalazłam głębokie zadowolenie, usługując braciom w terenie i czując tętno działalności głoszenia, które coraz żywiej bije dookoła całego globu ziemskiego; dowody tego ciągle wprawiały mnie w podziw i napełniały nowym entuzjazmem.
ŻAŁOŚĆ
Siły odporności Alfreda zdawały się załamywać pod naporem stałego przeciążenia tak emocjonalnego, jak i fizycznego, z którym związana była jego praca. Na dobitek tuż przed ważną podróżą na wiosnę roku 1959 nabawił się grypy, co pogorszyło jego stan, i do chwili wyjazdu nie zdążył jeszcze należycie przyjść do siebie. Kiedy powrócił z tej podróży, wyglądał bardzo zmęczony i przygaszony, lecz był zadowolony. Z radością jeszcze wspólnie wzięliśmy udział w zgromadzeniu obwodowym, które się odbyło pod koniec kwietnia. Stosunkowo wcześnie wróciliśmy do domu i mieliśmy tak przyjemną, choć rzadką okazję, by nacieszyć się chwilą spokoju w „naszej twierdzy”, jak Alfred lubił nazywać nasz pokój.
Kiedy spożyliśmy skromną kolację, którą przygotowałam, Alfred wyciągnął notatnik i zaczął spisywać na kartce rozmaite nadchodzące wydarzenia, a wśród nich wymienił także spodziewaną wizytę brata Knorra. Uśmiechnęliśmy się do siebie w nastroju radosnego oczekiwania. Patrząc na te daty, wykrzyknęłam: „Cokolwiek się wydarzy w przyszłości, Alfredzie, to jednak spędziliśmy wspólnie dobre, bogate w przeżycia lata służby, prawda, kochanie?” Z głęboką wdzięcznością wobec Boga wspominam tę ostatnią chwilę spokojnej refleksji, ponieważ tej nocy zachorował ciężko i w kilka godzin później zmarł wskutek niewydolności serca — oddawszy naprawdę wszystkie siły w wiernej służbie. Oszołomiona doznanym wstrząsem i przejęta żałością osunęłam się na kolana przy jego łóżku i wyraziłam głośno swe najgłębsze przekonanie: „Mój drogi! Wiem, że zasłużyłeś na udział we wcześniejszym zmartwychwstaniu.” Kilka miesięcy później zmarła mi matka. Doświadczyłam gruntownie, jak wielkim nieprzyjacielem jest śmierć.
Przez następne tygodnie i miesiące, zajęta licznymi obowiązkami, pracowałam jak automat, dziwnie obojętna na wszystko i jakby nieobecna, jedynie mając w Jehowie podporę swej siły. Ale przecież żyłam wśród tej ukochanej rodziny, gdzie wszyscy byli dla mnie serdeczni i życzliwi. Zresztą najlepszym lekarstwem jest służenie drugim. Stopniowo wracałam do równowagi i na nowo wrastałam w swoje otoczenie. Luka pozostała, ale już umiem się z tym pogodzić. „Śpiewanie i radosne wykrzykiwanie” ku chwale Jehowy jest dla nas wielką pomocą, gdy w takiej sytuacji grozi nam zalanie przez fale smutku.
CIĄGLE PO STRONIE JEHOWY
Teraz jestem babcią i siwieją mi włosy. Kiedy widzę wnuka, jakże się cieszę, słysząc go wołającego: „Babuniu, chodź i opowiedz mi coś z Biblii!”
Wiele osób przewinęło się przed moimi oczami w ciągu tych trzydziestu paru lat, odkąd jestem członkiem tutejszej Rodziny Betel, i wszystkich ich polubiłam. W takim gronie pilnie zajętych pracowników, gdzie całe życie toczy się według regulaminu, na dźwięk dzwonka, można się nauczyć respektowania osobistych cech każdego, nauczyć się być przyjacielem każdego, ale nie spoufalać się z nikim za bardzo, być bezstronnym, nauczyć się dostosowywania do otoczenia i istniejących warunków, a także szanowania chwil spokoju, jakie każdy lubi czasem mieć prywatnie dla siebie. Tak, życie w Domu Betel jest życiem dobrym, bogatym.
Już kończyłam pisać dzieje mego życia, gdy nadszedł list od drogiej przyjaciółki z Kalifornii, z zaproszeniem, bym jej towarzyszyła w objeździe całego szeregu międzynarodowych kongresów. Pokornie chylę głowę w głębokiej wdzięczności za tę niezasłużoną życzliwość ze strony Jehowy, który błogosławi nam „daleko więcej ponad to wszystko, o co prosimy, albo o czym myślimy”. W sercu mym płonie ta sama żywa nadzieja, która wiele lat temu pomogła mi powziąć decyzję, nadzieja oglądania Jehowy i Chrystusa Jezusa oraz udziału w wywyższeniu imienia Jehowy. Z wdzięcznością dołączam swój głos do chóru ogromnej rzeszy wielbicieli, ufna w zwycięski wynik wielkiej kwestii spornej.